Kenijska punktualność

 

01.01

Wczoraj wieczorem śpiewy w kościele ucichły około 23. Tu nikt się nie włóczy pijany i nie śpiewa po ulicy. Nikt nie puszcza fajerwerków, więc spokojnie można iść spać. Mój sen zaczyna się w końcu regulować i mogę się wyspać.

Wstaliśmy rano i poszliśmy na rozruch. Dziś i ja spróbowałam potruchtać. Kostka mimo, że nadal większa niż ta zdrowa już nie boli, ale ciągnie w achillesie. Dlatego, by nie przegiąć jak na pierwszy raz mój trucht bardziej przypominał przebieranie z nogi na nogę. Starałam się aktywować cały łańcuch, nie blokując nigdzie ruchu. Było super trochę się poruszać po tak długiej przerwie.

Wróciliśmy do domu na szybki prysznic i ponownie wyszliśmy. Dziś grupa biegaczy robiła niedaleko nas fartlek. Zaczynali o 9 rano i dokładnie o 9:24 mieli być na krzyżówce dróg, skąd można zrobić dobre ujęcia video.

Po drodze minął nas wysoki, bardzo szczupły chłopak. Yacool szybko wyjął kamerę i zaczął go nagrywać, to jak miękko idzie, jak nisko schodzi na nodze. Miał na imię Martin. Przyznał, że biega i trenuje pod maraton, jego obecna życiówka to 2:15 i 29 minut na dychę uzyskane w zawodach w Kenii. Dziś był już po swoim treningu, robił fatlek 3’/1′, 12 powtórzeń.

Na skrzyżowanie dotarliśmy dosłownie chwilę przed przybiegnięciem grupy około 40-50 Kenijczyków. Byliśmy szczerze zdziwieni, bo grupa była punktualna co do minuty. Z reguły czas mają głęboko w nosie, ale jeśli chodzi o trening zadziwiają swą precyzją. Gdybyśmy przyszli minutę później już byśmy nie zobaczyli ich treningu. Część biegaczy tu kończyła, reszta biegła dalej, na kolejne 24′ zabawy biegowej. Ponieważ dziś jest święto grupa nie była zbyt liczna, jak na kenijskie warunki. Z reguły jest ich dwa razy więcej.

Chwilę po tym jak przebiegli wzięliśmy motorek i podjechaliśmy do centrum. Strasznie zmarzliśmy, mimo ostrego słońca w cieniu jest chłodno, do tego znowu zaczęło mocno wiać. Jak się biega to jest gorąco nawet na krótki rękaw, ale jak się chodzi, to trzeba się ubrać cieplej, by było komfortowo. Mieliśmy jeszcze godzinę do spotkania z Meshackiem i Danielem. Poszliśmy więc na śniadanie do pobliskiej restauracji „na piętrze”. O tej porze była prawie pusta. Z wnętrza dobiegał dym, albo z kuchni albo z małych otwartych przenośnych piecyków opalanych węglem, którymi grzeją w pomieszczeniach. Zamówiliśmy sobie po słodkim mandazi i pierożki z mięsem (samosa). Poprosiliśmy też o czarną herbatę. W tym roku nie było problemu z jej przygotowaniem, w przeciwieństwie do naszego pierwszego pobytu w Iten parę lat temu.

Najedzeni i rozgrzani poszliśmy na boisko. Chłopacy już biegali i się rozgrzewali. Yacool zrobił dziś z nimi trening techniczny, podobny do tego sprzed kilku dni w lesie. Na koniec chłopacy wzięli długie kije, z którymi biegali by bardziej wyczuć bujanie ramionami, i by łatwiej im było zminimalizować zbędne przyruchy. W międzyczasie dołączył do nas też Errol, znajomy z Tajwanu. Pojutrze opuszcza Iten. Tym razem żył tu i trenował przez 2,5 miesiąca. Teraz leci na maraton do Chin. Poprosił, czy może u nas spędzić jutrzejszą noc, bo musi zwolnić już swoje wynajmowane mieszkanie.

Po treningu przyszliśmy z Meshackiem i Danielem do nas. W warzywniaku u Pitris (nie mam pojęcia jak pisze się jej imię) dokupiłam pomidorów. Ugotowałam gar spaghetti, do tego pomidorowo-paprykowy sos, sukumę i sałatkę. Alexowi (chłopakowi, który opiekuję się naszym guesthousem i tu mieszka) chyba się spodobało. Wszedł tylko do kuchni i zapytał: mama Agata co dziś na obiad? Do tej pory twierdził, że nie lubi jeść, ale jakoś to co przygotuję to wcina, aż mu się uszy trzęsą. Gotowanie w domu wychodzi dużo taniej niż zapraszanie codziennie wszystkich do knajpy. Ale już zapowiedziałam, że mimo wszystko nie zamierzam codziennie stać przy garach…

Po południu miał przyjść pogadać z nami Lumbazi, niebieski Keniol. Po godzinie, gdy się spóźniał Meshack do niego zadzwonił, powiedział że już wychodzi. Po kolejnej sam zadzwonił przepraszając, że dziś jednak nie przyjdzie, bo ma gości. W Nowy Rok Kenijczycy tradycyjnie się odwiedzają, spotykają w gronie rodziny i znajomych, razem ucztują. Można było przewidzieć, że do dzisiejszego spotkania nie dojdzie. Niemniej jednak Lumbazi zapytał jak długo tu jeszcze będziemy i powiedział, że jest chętny na spotkanie w inny dzień. Zobaczymy.

Z Meshackiem i Danielem znamy się już cztery lata. Co roku yacool pokazuje im coś nowego, ćwiczenia, które mogą wprowadzić do swojego treningu. Jak jesteśmy z nimi zawsze są ćwiczeniami zaaferowani i pozytywnie nastawieni. Jak tylko wyjeżdżamy wszystko się urywa, a oni wracają do swoich utartych schematów. Bardzo trudno się przez to przebić i kontynuować wspólną pracę na odległość. Meshack jest przetrenowany, ma problem z kolanem. Twierdzi, sam z siebie, że teraz ograniczy swój kilometraż (obecnie biegał ok 200km/ tydzień) na rzecz jakościowego biegania z nastawieniem na te elementy ruchu, które yacool mu wskazuje jako do poprawy. Daniel ma mocno ograniczony zakres w jednym ze stawów skokowych. Dziś podczas treningu yacool próbował pobudzić Daniela do większego sprężynowania. Coś zaczyna mu się udawać. Przed nami kolejne treningi, jutro wspólna joga. Chyba im się spodobało. Może jednak uda się zasiać w nich nowe ziarno…

p.s yacoolowi udało się złapać jaszczurkę, która kilka dni temu wbiegła nam do domu i chyba chciała się zadomowić. Dostała delegację do ogrodu.

 

Możesz również polubić…

1 Odpowiedź

  1. Marcin pisze:

    Fantastyczne są te relacje. Codziennie czekam z niecierpliwością na nowe materiały 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna jest chroniona przez reCAPTCHA i Google Politykę Prywatności oraz obowiązują Warunki Korzystania z Usługi.