RPA – Kapsztad na jesień
Ostatni etap naszej podróży to Kapsztad. Zwiedzanie jego okolic jest uzależnione od pogody. Przy silnych wiatrach nie kursuje kolejka na Górę Stołową, a droga wzdłuż wybrzeża też bywa zamykana. My mamy szczęście do dobrej aury. Rano piękne słońce, wiatr nieduży. W pierwszej kolejności pojechaliśmy więc zaliczyć największą atrakcję miasta – wjazd kolejką linową na Table Mountain. Na parkingu byliśmy kilka minut po ósmej rano. W ostatnich dniach wagoniki nie kursowały więc dziś do wejścia ustawiło się wielu chętnych. Mimo wczesnej pory panował duży upał. Miejsce, gdzie stali turyści było zadaszone, a z rozprowadzonych nad naszymi głowami wężyków padała chłodząca mgiełka. Po godzinnym staniu w końcu wjechaliśmy na górę. Obeszliśmy jej płaski szczyt, podziwiając panoramiczne widoki. Gdy zjeżdżaliśmy zauważyliśmy na zboczu góry pożar. To bardzo niebezpieczne, przy silnym wietrze w krótkim czasie potrafi płonąć cała góra. Zanim zjechaliśmy przybyły już wozy strażackie.
W planie na dziś była wycieczka na Przylądek Dobrej Nadziei. Zanim tam ruszyliśmy zajrzeliśmy jeszcze do Afrogem, miejsca gdzie można poznać proces obróbki tanzanitu i kupić wyroby z tym kamieniem. Panie poszalały 🙂
Przejechaliśmy piękną trasą Champan’s Peak, zatrzymując się na kilku punktach widokowych. Potem Boulders Beach i spotkanie z małymi pingwinami południowoafrykańskimi. Wydają odgłosy jak osły. Na plaży było ich zdecydowanie więcej niż wiosną. Po południu dotarliśmy na skraj półwyspu. Kolejką torową (podobną do naszej na Gubałówkę) wjechaliśmy na szczyt, gdzie stoi latarnia morska. Ostatni przystanek to zatoczka z tablicą „Cape of Good Hope”. Obowiązkowo pamiątkowe zdjęcie do kolekcji.
Wróciliśmy do Kapsztadu na wieczór. Spacer o zachodzie słońca po Waterfront. Powoli czuję się tu jak u siebie.


















