Cross country w Eldoret
W niedzielę wybraliśmy się do Eldoret. Dan załatwił dla naszej grupy prywatne matatu, które miało przywieźć nas na miejsce zawodów. Wyjechaliśmy w sumie godzinę później niż planowaliśmy. Od rano było zimno, pochmurno i deszczowo. Przesunęliśmy więc wyjazd, by na miejscu nie marznąć tyle godzin.
Eldoret leży ok 500 m niżej niż Iten i jest tam znacznie cieplej. Nasz kierowca, gdy tylko ruszył włączył na maksa ogrzewanie, ale szybko go poprosiliśmy by je wyłączył. Dla Kenijczyków jest naprawdę teraz zimno. Chodzą w grubych kurtkach i czapkach.
Po niecałej godzinie jazdy byliśmy na miejscu. Duża, trawiasta przestrzeń zastawiona była szkolnymi autobusami i matatu. Teren zawodów wyznaczały białe taśmy, które kreśliły na łące zawijasy krosa.
Przyjechaliśmy akurat, gdy swoje biegi kończyły najmłodsze dzieci. Później startowali juniorzy, osobno dziewczynki i chłopcy. Biegli często boso, w strojach nie do końca biegowych. Niektóre z dzieci mdlały po przebiegnięciu pierwszych kilkuset metrów. Jednej takiej dziewczynie udzieliła pomocy Kamila z naszej grupy, która na co dzień pracuje jako ratownik medyczny. Najszybsza z juniorek przebiegła dystans 6 km w 20,5 minuty. Najszybszy z juniorów na 8 km miał wynik poniżej 24 minut.
Ostatnie biegi zostały rozegrane pomiędzy kobietami seniorkami i później seniorami. Chłopacy wystartowali przed wystrzałem. Po przebiegnięciu ok 300 m zostali wstrzymani i cofnięci na linię startu. Była to grupa licząca około 300 biegaczy. Ziemia dudniła, gdy cały ich tabun przebiegał koło nas. Wyścigi seniorów na 8 i 10 km rozegrane zostały w tempie poniżej 3 minut/km.
Na zawodach spotkaliśmy naszego znajomego Erolla, biegacza z Tajwanu. Tym razem kilka miesięcy pobytu w Kenii spędza w Kaptagat. Przygotowuje się tam do wiosennego maratonu w Bostonie. Natknęliśmy się też na Juliena Wandersa. Mieszka na stałe w Iten, ma kenijską żonę. Do Europy zjeżdża na starty.
Droga powrotna do Iten była już bardziej zatłoczona. Nasz kierowca chyba też bardziej spieszył się do domu, bo przed progami zwalniającymi hamował w ostatniej chwili. Jechaliśmy w stylu kenijskim, w matatu było nas więcej niż miejsc. Trochę ściśnięci i zmęczeni dotarliśmy do Iten. Od razu poszliśmy do Nancy na obiad. Zamówiliśmy sobie konkretne porcje czapati, managu, fasolę, gideri, sok z mango. Przy stoliku obok siedział Paul Chelimo. Gdy wychodził poprosiliśmy go o wspólną fotkę. Jest bardzo kontaktowy i chętny do rozmów. Obecnie przygotowuje się do sezonu halowego. Pierwszy start ma za 2 tyg w USA. Może spotkamy go jeszcze na wtorkowym speedworku na Tambach, albo w czwartek na fartleku.
Popołudnie spędziliśmy na zabawie z naszymi zwierzętami podwórkowymi. Owce wchodzą nam już na taras. Dają się głaskać jak psy. Seba przybijał piątkę z jedną z nich. Mamy też małego kotka. Dostał imię yacoola.
O 17 poszliśmy pobiegać. Michał poleciał w kierunku centrum, Seba zrobił rozbieganie 16 kilometrowe. Daniel, Kamila, Ada i ja pobiegliśmy w kierunku bieżni Lorny. W sumie około 6,5 km. Wyszło nam całkiem żwawo, średnia ok 5:10/km. W jedną stronę jest prawie z górki cały czas, a wraca się natomiast pod górę i zawsze pod wiatr.
Wieczorem odwiedziła nas Suzy. Rok temu spotkaliśmy ją na treningu na Tambach. Biegała wtedy w grupie z Lumbasim. Szybko załapała sprężynę i yacool dał jej ksywę Lumbazia. Zjedliśmy razem kolację w domu, wypiliśmy herbatę i pogadaliśmy. Umówiliśmy się też z nią na poniedziałek, na popołudniowy trening. Yacool chce sprawdzić czy nadal tak fajnie biega.