Gran Canaria – malownicze miasteczka i wulkan
Po trzech nocach w San Pedro w dolinie Agatea pożegnaliśmy naszych przemiłych gospodarzy Eugenię i Alexa i ruszyliśmy na południe wyspy. Tam spędzimy kolejne dni. Po drodze chcieliśmy jeszcze jak najwięcej zobaczyć na północy Gran Canarii, by już tu potem nie wracać i skupić się na górzystym interiorze i części południowej.
Zaczęliśmy od miasteczka Moya. Krótka sesja foto na tarasie widokowym z pejzażem wąwozu i oceanu. Spacer niewielkim deptakiem i kawka w starej kawiarni z tradycjami. Wewnątrz, na ścianach wisiały oprawione w ramki wycinki gazet. Na półkach stały zakurzone, z pewnością wieloletnie puste butelki po alkoholach. I zgarbiona babcia, patrząc po zdjęciach właścicielka, która każdego gościa witała i pytała o zamówienie, a następnie zerkała na stoliki czy nikomu czegoś nie brakuje.
Następnie zatrzymaliśmy się w miasteczku Firgas. W sumie chciałam je ominąć i trochę przypadkiem tam się znaleźliśmy. Ale jeśli będziecie w okolicy koniecznie tam zajrzyjcie. Kolejne urocze miejsce na Gran Canarii. Strome uliczki ozdobione kolorowymi ławeczkami i kafelkami z nazwami i obrazkami z miast z tego regionu. Kaskada z wody i makiety wszystkich wysp wchodzących w skład archipelagu. Oczywiście jest i biały kościółek, w centralnym miejscu, na placyku z widokiem na ocean.
Jadąc do kolejnego punktu, jaki wyznaczyłam sobie na mapie trafiliśmy na las niczym w Iten! Czerwona, popękana ziemia, podobne wysokie drzewa, ścieżki i zieleń. Musieliśmy się tu zatrzymać i iść na spacer. Cudne miejsce, są szlaki można i pochodzić i pobiegać, choć pagórków sporo, jak w Kenii 🙂.
Później zajechaliśmy do Teror. Była niedziela i w porównaniu z innymi miasteczkami tu było najwięcej ludzi, choć nadal nie było tłumów. Mimo to i tak mieliśmy problem, by znaleźć gdzieś wolny stolik. Pokrążyliśmy kilka razy wokół ryneczku z gigantycznym drzewem i… białym kościółkiem zanim gdzieś usiedliśmy 😉 Byliśmy tu popołudniu, gdy akurat zwijały się stragany, na których można było kupić lokalne produkty, sery, pieczywo, oliwki, czy przetwory owocowe. Być może taki ryneczek kwitnie tu co niedzielę?
Zaczynało się chmurzyć i wiać i z automatu zrobiło się chłodniej. Ruszyliśmy więc dalej, w kierunku Caldery de Bandama. Wjechaliśmy na punkt widokowy, z którego widać było cały krater wulkanu. Dookoła niego prowadziła ścieżka. Podjechaliśmy bliżej, było tam też pole golfowe i hotel klubowy. Postanowiłam przejść się kawałek krawędzią krateru. Jest głęboki na 200 m, a przekątna ma kilometr. Yacool został pod hotelem, a ja ruszyłam. Wstępnie chciałam przejść tylko fragment i zawrócić. Ale tak dobrze mi się szło, że przeszłam cały wulkan dookoła, momentami truchtając. Widziałam, że ścieżka wychodzi na końcu na drogę asfaltową, która wcześniej jechaliśmy w górę na punkt widokowy. Zadzwoniłam, by yacool tam po mnie podjechał, ale okazało się, że to ja mam kluczyki od auta w plecaku na plecach. Więc mój krótki spacer przerodził się w całkiem fajny trekking.
Wieczorem zjechaliśmy już na południe. Śpimy kilka kilometrów od Maspalomas, w miejscowości San Agustin. To typowy kurort z hotelami i mnóstwem niższych domków pod wynajem. W hotelu zrzuciliśmy plecaki, wypiliśmy butelkę powitalnego szampana i poszliśmy jeszcze na wieczorny spacer promenadą, którą widzimy z balkonu. Przyjemna ciepła bryza od oceanu, szum fal i w zasadzie pustki na mieście. Bardzo nam to odpowiada.