Peniscola
Sebastian z Michałem, naszym starym przyjacielem, codziennie rano biegają. O ile, ze względu na moją kostkę, nie miałam ochoty wychodzić z nimi na treningi w górzystym Sagunto, o tyle tutaj jak najbardziej. Wstaliśmy rano i parę minut po 7 poszliśmy pobiegać wzdłuż morza. Słońce zaczynało wschodzić i na promenadzie mijaliśmy już spacerowiczów. Było też kilku innych biegaczy. Mimo dość zimnego poranka, chłopacy biegli na krótko. Ja jestem zmarzlak, miałam długie rękawy i czapkę. Mijani przez nas Hiszpanie byli za to ubrani jak na środek zimy – grube kurtki, szaliki i czapki. Ja zrobiłam sobie easy run, chłopacy w drodze powrotnej robili szybsze przebieżki.
Po śniadaniu Seba postanowił odpoczywać na tarasie. Ostatnio w Walencji spalił się na raka i jak sam mówi, wygląda jak typowy Janusz. Chciał więc trochę wyrównać opaleniznę. Ja z resztą ekipy podjechaliśmy do zabytkowej części Peniscola. Główną atrakcją miasteczka jest twierdza templariuszy pochodząca z XIII w. Zbudowana na fundamentach twierdzy arabskiej jest drugim pod względem liczby odwiedzających zamkiem w Hiszpanii (po Alhambrze w Grenadzie).
Olbrzymie mury otaczają całe wzgórze. Po stronie otwartej na morze znajduje się wiele kafejek i lokalnych restauracji. Białe domy z małymi balkonami wyłożonymi kolorową mozaiką i niebieskie okiennice tworzą typowy śródziemnomorski klimat. Olbrzymie rozłożyste sosny, o intensywnie zielonych igłach cudownie wyglądają na tle tej bieli i turkusu morza. Uwielbiam takie widoki. Usiedliśmy w jednej z takich kawiarni na kawę. Cisza, spokój i mocno grzejące słońce. Po drugiej stronie półwyspu jest marina. Obeszliśmy ją.
Po powrocie, w sklepiku pod domem kupiłam trochę owoców, w tym pięknie wyglądające truskawki. Poszliśmy na plażę. Michał jako jedyny odważył się wykąpać w dość zimnym jeszcze o tej porze roku morzu. Yacool porobił jogę, ja z Jankiem pograłam w warcaby i poopalałam się. Przez silny wiatr nie czułam tak mocno słońca, za to czuję teraz, że twarz mnie piecze.
Nauczeni doświadczeniem nie czekaliśmy zbyt długo z pójściem na obiad. Wybraliśmy się do tej samej restauracji, gdzie jedliśmy wczoraj. Dziś także zamówiliśmy ryby i różne owoce morza. Na koniec właściciel poczęstował nas kieliszkiem jakiegoś alkoholu. Nie znam się na alkoholach, ale ten był cytrynowy i niezbyt mocny, na szczęście. Wydaje mi się, że te kilka słów, zdań, które potrafię powiedzieć po hiszpańsku wymawiam z dobrym akcentem, bo za każdym razem jestem brana za osobę, która zna ich język i robię wtedy za tłumacza dla naszej grupy. Niestety po hiszpańskim, którego uczyłam się przez parę lat na studiach w mojej głowie zostały tylko strzępki. Teraz mam naprawdę ochotę wrócić do nauki tego języka. Zwłaszcza, że marzy mi się podróż do Ameryki łacińskiej.
Najedzeni do syta poszliśmy odpocząć na naszym tarasie. Tu też wiatr był trochę mniej odczuwalny. Pod wieczór wyciągnęłam jeszcze syna na spacer. Poszliśmy promenadą w kierunku twierdzy. Po drodze Janek pokazywał mi i uczył mnie sztuczek parkura, mamy nagrania. Zagraliśmy też w grę rozmieszczoną na płytkach chodnika. Kawiarnie i restauracje szykują się do letniego sezonu. Wewnątrz można spotkać pojedynczych turystów, głównie starsze osoby, Hiszpanów. Bardzo mi się tu podoba. Szkoda, że jutro już wracamy do domu…