Italia – czil
Ostatni dzień mieliśmy spędzić na miejscu, by trochę odpocząć na plaży.
Rano poszłyśmy z Agą szukać warzywniaka, w którym na początku pobytu kupiłyśmy pyszne, świeże figi. O dziwo udało nam się jakoś trafić w to miejsce. Drugim celem było namierzenie piekarni, gdzie też tamtego dnia robiłyśmy zakupy. Niestety po półtorej godzinie i 5km w nogach, kluczenia ulicami i próbach odtworzenia tamtej trasy poddałyśmy się. Orientacja w terenie zdecydowanie nie jest naszą mocną stroną 🤣 Janek ma z nas niezły ubaw, bo podczas naszego zwiedzania często skręcałyśmy w innym kierunku, albo dziwiłyśmy się, że pociąg nadjeżdża z tej, a nie z tamtej. Z tym akurat zawsze mam problem. Zawsze zgaduję i zawsze jestem zaskoczona, gdy pociąg nadjeżdża 🤣 Janek trafia bezbłędnie tam gdzie chce, to chyba zasługa lat w harcerstwie. Dlatego tak lubię z nim jeździć, czuję się bezpiecznie 😉 Ale tym razem on spał, a my błądziłyśmy.
Ostatecznie bułki kupiłyśmy w markecie pod naszym domem, takie same jak te z szukanej piekarni, a croisanty z nadzieniem i kawkę na wynos w kawiarni na rogu 🙂
Plaża w Bari jest piaszczysta. Mimo, że była bardzo zatłoczona udało nam się znaleźć wolny skrawek tuż nad wodą. Morze bardzo ciepłe, trudno było się w nim schłodzić. To nie to samo co nasz Bałtyk, gdzie po 3 minutach w wodzie kolejną godzinę lub dwie grzejesz się na kocu osłonięta parawanem. Tu zamiast parawanów królowały parasole słoneczne. Na plaży sporo Polaków i polskich matek strofujących swe dzieci – uważaj, nie tak daleko, chodź tu ! etc.
Zeszliśmy z plaży w porze obiadowej, naszej polskiej. Trochę nam zajęło znalezienie na starówce otwartej o tej godzinie restauracji. Kelner przed lokalem był tak przyjazny i z zachętą opowiadał o serwowanych daniach, że postanowiliśmy dalej nie szukać. Ja z Jankiem zamówiliśmy sobie po steku z ryby, był bardzo dobry. Sałatka grecka odbiegała od oryginału, no ale to w końcu Włochy, a nie Grecja 😉
Po obiedzie stało się to co podejrzewałam. Ekipa odmówiła dalszego wykonania planu 😆, tj popołudniowej podróży pociągiem do Trani. Dzieciaki stwierdziły, że to na pewno kolejne, urocze włoskie miasteczko, z promenadą i kościołem niczym nie różniące się od Bari. Myślę, że pewnie kilka różnic byśmy znaleźli, ale nie naciskałam, w Bari też są klimatyczne miejsca na spacery…
Wieczorem udało nam się w końcu dotrzeć do lodziarni, którą polecał nam nasz gospodarz i przy której widzieliśmy w poprzednich dniach długie kolejki. Tym razem nie było tyle ludzi, może dlatego że pora była kolacyjna, a nie deserowa.
Duży wybór oryginalnych smaków i spore porcje. Lody pyszne, ale mimo godziny 20 (29 st) topiły się szybko i ciekły nam po rękach, więc niestety nie było czasu, by się nimi delektować. Ja dopiero w połowie jedzenia zorientowałam się, że pani pomyliła się i dała mi inny smak, ale był tak dobry, że to nie był problem.
Po zmroku knajpy były już wypełnione po brzegi, stoliki na zewnątrz pozajmowane. Turyści siedzieli na murkach, a lokalsi na plastikowych krzesełkach przed swoimi domami. Grupy Włoszek głośno dyskutowały i gestykulowały. W sumie to nie wiadomo czy się kłóciły czy coś sobie opowiadały z zaangażowaniem 😃
Pochodziliśmy jeszcze po gwarnych uliczkach chłonąc atmosferę beztroskich wakacji i luzu.
Tu też trafiliśmy na znak „Senso unico”, który w Alberobello wzięliśmy za drogowskaz dojścia do jakiejś wyjątkowej atrakcji pośród domków trulli. W rzeczywistości znak ten oznacza „drogę jednokierunkową” 😆
Ostatni spacer promenadą i powrót do naszego mieszkania. Pod drzwiami wejściowymi zegarek Agi pokazał 17,8 km. Tak jakby ten wyjazd był zaprogramowany na 18 km/ dziennie Haha!
Rano na lotnisko postanowiliśmy pojechać pociągiem. Wg rozkładu miał jechać 18 min. Podróż autobusem, mimo że za symboliczne 1 euro trwa 50 min. Wygrał dłuższy poranny sen. Dzięki temu zdążyłyśmy jeszcze z Agą skoczyć do kawiarni na rogu po kawę do śniadania i rogaliki.
Pociąg przyjechał, w tym miejscu kończy/ zaczyna bieg. Tak jak i inni turyści z walizkami wsiedliśmy do niego. I tak samo jak inni zaczęliśmy się denerwować, gdy pociąg na peronie obok odjechał o planowanej godzinie odjazdu naszego pociągu, podczas gdy nasz nadal stał. Zastanawialiśmy się czy na pewno nie pomyliliśmy pociągów. Jedyne pocieszenie, że nie bylibyśmy w tej sytuacji sami, bo razem z nami podobne rozterki po polsku mieli też inni. Po kwadransie opóźnienia poszłam zapytać jakichś pań, które miały uniformy i torby na ramieniu z napisem „aeroporto”. Upewniłam się, że pociąg jest właściwy i usłyszałam od nich, że to standardowe spóźnienie. Nie ma to jak koleje norweskie, gdzie wszystko chodzi jak w zegarku. I gdzie wszyscy mówią po angielsku, nawet pan sprzątający perony…
Na samolot zdążyliśmy. Za niecałe 2h będziemy w domu. Szoku temperaturowego tym razem nie przeżyjemy.
To był fajny, szybki trip 🥰