Chalkidiki – Sithonia dzień 2
Ciężka noc. Spałam interwałami wyznaczanymi przez włączanie i wyłączanie klimy przez yacoola. Albo było mu za gorąco, albo za głośno, rzucał się jak foka, a ponoć to kobiety są marudne 😂
Rano obudziły nas pomruki burzy, przy śniadaniu lunął deszcz i gromnęło tak, że prawie spadłam z krzesła. Padało przez kilka godzin. Koło południa, zgodnie z prognozą ustało, a morze było niemal nieruchome. Ja poszłam pobiegać, a yacool w tym czasie machnął 3 km pływania. Noo, dobry jest 😊
Oboje lekko podmęczeni treningami stwierdziliśmy, że nie chce nam się leżeć na naszej plaży i pojedziemy w kierunku południowego końca wyspy. Z zamiarem zatrzymywania się tam, gdzie nam się spodoba. Daleko nie ujechaliśmy, tu każdy zaułek, zatoczka jest piękna. Droga prowadziła wzdłuż wybrzeża. Półwysep Sithonia, na którym teraz jesteśmy jest zdecydowanie bardziej górzysty i zielony niż poprzednia Kassandra.Trafiliśmy na długą plażę, prawie pustą. Pan rozstawił nam leżaki tuż przy morzu, i to za free 😉
Później ruszyliśmy dalej na południe. Znalazłam drogę, która rzekomo prowadziła na kraniec półwyspu. Skończył się asfalt i zaczął szuter, wijący się mocno pod górę. W pewnym momencie zrobiło się dość nieciekawie, ja panikowałam już od jakiegoś czasu, że albo autko stoczy się na plecki (to jakaś taka moja fobia przy ostrych podjazdach 😆 Zaczęło się na Teneryfie i wjazdu na wulkan Teide, gdzie yacool robił sobie jaja i kazał mi dociskać deskę rozdzielczą, by dociążyć przednią oś, bo się koła odrywały), albo że zawiśniemy na którejś z kolein. Zaparkowaliśmy więc w miejscu, gdzie była mała zatoczka i ruszyliśmy na piechotę pod górę. Bardzo fajny teren na trekking. Trafiliśmy na jakieś blaszane zagrody dla kóz i wielki napis, by uważać na psy… Na szczęście wszystko było puste, kozy zapewne na wypasie. Widoki super, a marsz dzięki temu, że było już późne popołudnie nie aż tak męczący. Doszliśmy do przewężenia, gdzie plaże były po obu stronach. Zupełnie pusto. Przed nami było jeszcze wzgórze, które kończyło półwysep. Ale ścieżka była bardzo zarośnięta krzakami, a ja miałam w głowie przestrogę o wężach i sandały na stopach, więc odpuściliśmy.
Mimo, że słońce chyliło się już ku zachodowi, do auta doszliśmy mokrzy i głodni, szczególnie ja 😉
Na google znalazłam jakąś tawernę z dobrymi recenzjami. Pojechaliśmy tam. Mamy małe autko, ze słabym silnikiem, fiata Pandę i na tych podjazdach ledwo daje radę. Czasem yacool redukuje do pierwszego biegu.
Knajpa była położona w ładnej zatoce, która nawet bardziej przypominała mi mazurskie krajobrazy. Ale okazała się bardzo dużą restauracją, pełną ludzi, dzieci, mega hałas. Kelnerka na moje pytania odrzekła, że są bardzo znani w okolicy i przyjeżdża tu wielu sławnych gości, których zdjęcia wiszą w środku na ścianach. Nie doceniliśmy. Zmęczeni całym dniem chcieliśmy spokoju, choć w greckich knajpach to raczej niemożliwe 😆 Ku wielkiemu zdziwieniu kelnerki, podziękowaliśmy i wyszliśmy. Wróciliśmy do naszej wioski i siedliśmy w tawernie nad brzegiem morza. Też było głośno i tłoczno, ale jakoś tak bardziej swojsko i lokalnie. Pyszne jedzenie, porcje olbrzymie i zachód słońca podany do stolika.