Diamond beach na wyspie Manda
25.01
Dziś postanowiliśmy popłynąć na plażę na przeciwległej wyspie Manda. Arnold podał nam nazwę miejsca, gdzie znajduje się przyjemna restauracja i zadaszone miejsce z leżakami na plaży. Z reguły wieje tam także słabszy wiatr. Po poprzednim plażowym dniu byliśmy trochę spaleni i chętnie chcieliśmy odpocząć od słońca.
Plaża „diamond beach” okazała się strzałem w dziesiątkę. Szeroka, o delikatnym, jasnym piasku i pusta. Dopłynęliśmy na nią łódką z przystani na Lamu. Po przybiciu do brzegu przybiegło do nas kilka radośnie merdających ogonami psów. Zajęliśmy miejsca na leżakach i poszliśmy do baru coś zamówić. Mieli dobre, świeżo wyciskane soki owocowe oraz różne makarony i pizze wypiekane w opalanym drewnem piecu. Skosztowaliśmy ich później, były wyśmienite.
Dzień upłynął nam na opalaniu i pływaniu. Makgajwer pobiegał po plaży, Bartek zrobił w cieniu swój jogowy trening. Ja poszłam na spacer wzdłuż plaży. Przy plaży znajdują się ładne butikowe hotele w stylu suahili i prywatne domy. Póki co nie ma ich jeszcze dużo, wyspa nie jest oblegana przez turystów. W jednym z ogrodów pracowali dwaj młodzi chłopacy. Zaczęliśmy rozmawiać. Poczęstowali mnie owocami tamaryndowca zerwanymi prosto z drzewa. Mają słodko cierpli smak. Wczoraj piliśmy z nich sok. Posiedzieliśmy tu do wieczora. Po południu zaczęły przypływać inne łodzie dhow z turystami, którzy z tego miejsca szykowali się w rejs po oceanie o zachodzie słońca. Podszedł do nas też masaj, który sprzedawał ręcznie robione bransoletki i inną typowo masajską biżuterię. Ania kupiła od niego bransoletkę na kostkę.
Wieczorem zadzwoniłam po naszego kierowcę, z którym przypłynęliśmy na Mandę. Mimo sporego wiatru i dużych fal bezpiecznie odwiózł nas na Lamu. Na naszej wyspie wstąpiliśmy jeszcze na sok i coś małego na kolację. Wąskimi uliczkami wróciliśmy do domu. Noc zapowiadała się ciepła i duszna.