Fuerteventura
Odkrywamy kolejną z Wysp Kanaryjskich, tym razem Fuerteventura. Wiedziałam, że jej krajobraz mocno różni się od znanej nam Teneryfy czy Gran Canarii, że jest kosmiczny i trochę się tego obawiałam, czy się nią nie zawiedziemy.
Absolutnie nie! Po pierwszym szoku dla oczu z każdym kolejnym kilometrem zaczęłam się nią zachwycać. Spędziliśmy tu dopiero kilka godzin dzisiejszego popołudnia, ale już wiem, że będzie mi tu dobrze.
Olbrzymie, otwarte przestrzenie, bardzo surowe i dające takie uczucie pierwotności i potęgi natury. Krater wulkanu na kraterze. Mało aut na drogach i ludzi też, i taki totalny chill.
Nie odczuwam tu komercji, mimo że trafiliśmy do miasteczka, gdzie przy głównej ulicy było sporo markowych butików. Ale między nimi były sklepy ze sprzętem do sportów wodnych, szkółki surfingu i nurkowania. Tym zdecydowanie żyje ta wyspa.
Przejechaliśmy jej północną część, zatrzymaliśmy sie na piaszczystych wydmach Parku Natural de Coralejo. Pyszny tradycyjny obiad w knajpce i dalej szutrową drogą zjechaliśmy północny jej cypel. Kamieniste i poszarpane, czarne wulkaniczne plaże. Była też popcorn beach. Przy drodze zaparkowane stare vany, a w wodzie surferzy. Czuć, że to ich raj. Mimo, że to nie mój świat, to mega mi się to podoba.
Na nocleg dojechaliśmy już po zachodzie słońca, do El Cotillo. W nocy temperatura spadnie do 22 stopni, ale chyba damy radę. Yacool już zdążył się opalić, po japońsku, kierując autem przy otwartym oknie, wygląda jak locals 😉 on już może wracać do domu 😆
Dzień kończę z kieliszkiem wina przy szumie oceanu…