Kenia 2018 – final countdown
Wczoraj spędziłam wieczór u przyjaciół, oddałam kartę do telefonu na czas wyjazdu i powoli zaczynam czuć się wolna. To najbardziej lubię w podróżach do Kenii, ten czas, gdy naprawdę można poczuć się odciętym od wielu spraw. I świadomość, że nasza nieobecność nie powoduje końca świata.
Wyjątkowy zawsze jest moment powrotu po miesiącu (choć jednocześnie smutny, że to już koniec) i innej optyki. Patrzenia na biegających dookoła wciąż za czymś ludzi i jednoczesne uczucie mega spokoju. Taki chillout można uzyskać podczas jogi czy medytacji. To są takie ulotne chwile bycia ponad różne pierdoły, które jak się na nie spojrzy z dystansu nie mają przecież żadnego znaczenia. Niestety w ciągu paru dni po powrocie ten spokój znika, bo wchodzi codzienność i obowiązki. I system na nowo nas wchłania w swój kołowrotek. Tym bardziej warto być jego świadomym i jak najdłużej ten stan umysłu w sobie pielęgnować i chronić. To tak jak w bieganiu, gdy raz poczujesz „flow”, to potem jesteś go spragniony i go szukasz na kolejnych treningach.
Podobnie jest z naszymi powrotami do Kenii. To jak magnes, który nas przyciąga by na nowo zresetować stan napięcia do ustawień pierwotnych. Niesamowite jest to, że w Kenii ludzie, pewnie też nie wszyscy, ale wszyscy ci których my znamy, mają ten stan umysłu na co dzień i nie rozumieją, że to coś wyjątkowego.
Ostatnio koleżanka, która z nami leci jak usłyszała, że tam dzień trwa 12 h, codziennie, przez cały rok i że po 18 jest już ciemno z przerażeniem wręcz zapytała, to co my tam będziemy robić wieczorami?! Odparłam, że rozmawiać, ćwiczyć jogę albo spać. Wyraz twarzy miała naprawdę zaskoczony ;).
Myślę, że ludzie, którzy z nami lecą w tym roku nie są zupełnie świadomi tego co ich czeka i nie chodzi o skromne warunki i proste jedzenie, ale o tą inność mentalną jakiej tam doświadczą…