Majorka – Alcudia
Powrót z Gran Canarii do Poznania mieliśmy zaplanowany przez Majorkę. Tu spędziliśmy ostatnie trzy dni naszego wyjazdu.
Po 3h lotu z Las Palmas de Gran Canaria wylądowaliśmy w Palma de Mallorca. Dużo tych palm może się pomylić. Sprawnie odebraliśmy auto i ruszyliśmy na zachód wyspy. Trochę byliśmy skołowani i niewyspani po podróży z Kanarów. Zajechaliśmy na chwilę do Valdemossy, miasta w którym pomieszkiwał Chopin i George Sand. Bardzo ładne, górskie miasteczko, z wąskimi zabytkowymi uliczkami, starym klasztorem, królewskim pałacem i niewielkimi ogrodami. Tu po raz pierwszy na Majorce zobaczyliśmy tłumy kolarzy. Wyglądało to tak, jakbyśmy trafili w sam środek Vuelta Espania. Kolejne dni uzmysłowiły nam, że Majorka to po prostu mekka kolarzy. Jest tu ich tysiące!
Następnie przez góry Tramuntana pojechaliśmy na wybrzeże do miasteczka Port de Soller. Zaciszna zatoczka z widokiem na zbocza gór, restauracje wzdłuż promenady, całkiem sporo ludzi. I zabytkowy drewniany tramwaj, który dowozi tu turystów z Palmy. Było przyjemnie i ciepło. Odpoczęliśmy na plaży i pod wieczór ruszyliśmy na północ wyspy do naszej bazy na kolejne trzy dni, Port de Alcudia. Zajechaliśmy już po zmroku. Nasz hotel znajdował się na promenadzie, z widokiem na marinę. Mimo braku prywatnego parkingu, nie było problemu z autem. Przy bocznych uliczkach jest kilka placów z bezpłatnymi parkingami. Bardzo dobrze jest to zorganizowane.
Kolejny dzień najlepiej wymazać z pamięci 😉
Najpierw rano szukaliśmy miejsca, gdzie dałoby się pobiegać po miękkim podłożu. Dookoła widać było lasy sosnowe, ale wszystko ogrodzone. Prywatne działki i brak możliwości dostania się w głąb. W końcu pobiegałam w górę i na dół jakimiś bocznymi dróżkami dochodzącymi do posesji, a na koniec biegłam ścieżką rowerową wzdłuż głównej drogi. Yacool towarzyszył mi w samochodzie.
Koło południa wybraliśmy się na wycieczkę, na najwyższy szczyt wyspy Puig Major (1445 m n.p.m.). Co prawda dzień wcześniej, gdzieś nam majaczył na horyzoncie i to, że znajdują się na nim radary wojskowe, ale nie wiedzieć czemu nie pomyśleliśmy, ani nie sprawdziliśmy zawczasu w necie czy da się tam wejść… I to był błąd. Jechaliśmy ponownie na południowy zachód wyspy, pięknymi górskimi drogami, pełnymi serpentyn i setek kolarzy… To była droga przez mękę. Drogi były bardzo wąskie, peletony kolarzy jadących w górę i w dół, których nie było jak wyprzedzić, bo często jechali obok siebie całą szerokością pasa drogi. Ci jadący z góry jechali środkiem z naprawdę dużą prędkością. W sumie odcinek niespełna 50 km zajął nam blisko 2h jazdy.
Gdy podjechaliśmy pod szczyt okazało się, że cały teren jest ogrodzony, bramy, zasieki i tabliczki: teren wojskowy. Mimo to yacool nie dowierzał, że nie ma żadnego szlaku na szczyt i wysłał mnie na zwiady. Za otwartą bramą dwóch chłopaków ścinało jakieś drzewo. Łamanym hiszpańskim zapytałam czy mogę iść na szczyt. Patrzyli na mnie jak na ufo, mówiąc że nie, że tu nie wolno wchodzić. Wycofałam się więc za bramę, ale w tym momencie przyjechał wojskowy pickup i wyszedł z niego dość zdecydowanym krokiem żołnierz. Uśmiechnęłam się najładniej jak umiałam, ale on był dość poważny. Przeprosiłam mówiąc, że ja chciałam na szczyt i że nie wiedziałam że nie można i że już sobie jadę. Spytałam czy on tu przyjechał specjalnie przeze mnie, powiedział, że tak, bo tu nie wolno wchodzić, ale uśmiechnął się na koniec 😉
Wszystko przez yacoola…
Ponieważ nasz pierwotny plan spalił na panewce, postanowiliśmy przejechać na wschód wyspy i legnąć się na którejś z tamtych podobno uroczych, ukrytych zatoczek. Zajęło nam to kolejne 2h. Jechaliśmy przez płaski interior, znowu krętymi drogami. Kolejne grupki kolarzy… Widoki całkiem fajne, liczne winnice, sady oliwne i drzewka pomarańczy. Pomiędzy nimi pojedyncze hacjendy, zawsze w towarzystwie wysokich palm.
Niestety podróż była bardzo długa i zaczynaliśmy powoli mieć jej dość. Z drugiej strony nie chcieliśmy już nigdzie stawać, by szybciej być u celu, na plaży. Poziom wkurzenia i irytacji sięgnął zenitu, gdy w miejscu do którego dojechaliśmy, po kwadransie kręcenia się w kółko żadnej zatoczki nie namierzyliśmy. Yacool stwierdził, że w dupie już ma ukryte zatoczki i chce jechać do domu, na dużą plażę, bo tą przynajmniej widać 😆
Po kolejnej godzinie jazdy dotarliśmy ostatecznie do miasteczka Can Picafort, które znajduje się kilka km od naszej miejscowości. Zatrzymaliśmy się przy samej plaży, położyliśmy na leżakach pod palemką, zamówiliśmy po piwie i zaczęliśmy się śmiać sami z siebie. Emocje opadły, słońce przyjemnie grzało, a w tle leciał jazz. Uratowaliśmy choć część z tego dnia. No, a poza tym mamy przejechaną Majorkę wzdłuż i wszerz 😉