Botswana – safari po wyschniętym jeziorze
Przeplatamy poranne zrywanie się z łóżek z dniami, gdy nie trzeba wstawać o świcie. Dziś wypadła pobudka o 5 rano, bo już o 6.00 siedzieliśmy w jeepach i jechaliśmy na safari do pobliskiego Nata Bird Sanctuary.
To nieduży obszar chroniony, na skraju solnisk Makgadikgadi. Otwarte przestrzenie, płaskie jak stół. Park był inicjatywą społeczności, które zamieszkują cztery sąsiednie wioski. Dochód ze sprzedaży biletów trafia bezpośrednio do nich. W sezonie, gdy solniska pokrywają się wodą zlatują się tu całe stada flamingów, na żer i rozród.
Nam udało się zobaczyć między innymi antylopy gnu, zebry, strusie, hieny i pelikany. Przepiękne tereny. Ale co najważniejsze byliśmy na safari zupełnie sami.
Wróciliśmy do naszej lodge na śniadanie, a potem wyjechaliśmy na zachód Botswany, do miejscowości Gweta. Kolejną noc spędzimy w domkach w buszu, wśród olbrzymich baobabów i odgłosów dzikiej przyrody.
Droga zajęła nam znacznie więcej czasu niż planowaliśmy. Asfalt był fatalny, miejscami go w ogóle nie było. Przyjechaliśmy do Planet Baobab trochę spóźnieni. Więc szybko chwyciliśmy co potrzebne, zmieniliśmy ponownie naszą ciężarówkę na jeepy safari i pędem przez bezdroża ruszyliśmy na safari z surykatkami.
Spieszyliśmy się, bo pogoda była niepewna, robiło się późno i była obawa, że zwierzaki schowają się w swych norach zanim tam dotrzemy.
Ale udało się. Po przyjeździe mieliśmy jeszcze mnóstwo czasu, by z nimi poprzebywać. Nic sobie nie robiły z naszej obecności. Kopały norki w ziemi szukając larw. Całkiem skutecznie. Super było móc tak z bliska je oglądać.
Po surykatkach podjechaliśmy na solnisko. Olbrzymia pusta przestrzeń. Dawniej było tu największe jezioro Afryki. Zajmowało powierzchnię ok 80.000 km2, czyli tyle co Austria. Na skraju piaszczystej powierzchni, na trawie pasły się krowy i konie. A dalej piach po horyzont. Niebo zaczęło się przebarwiać. Nadchodził zachód słońca, jeden z piękniejszych jakie widziałam.



















