Spacery po Wasini
Podczas śniadania Amina, gospodyni naszego hotelu pokazała nam mapę wyspy i objaśniła co się gdzie znajduje. Przyszła też małpa, poczęstowała się skórkami z naszych owoców. Kilka metrów od naszego tarasu przemknął metrowy jaszczur! Ponoć jest ich tu więcej.
Po śniadaniu poszliśmy na spacer plażą w kierunku wioski. Okazało się, że to raptem parę minut od nas. Na odkrytej przez odpływ plaży dziewczynki łapały małe rybki. Powiedziały, że potem je zjedzą na surowo. Ale chyba coś źle zrozumiałam, bo Feisal twierdzi, że nie jedzą surowych ryb. Na plaży w czasie odpływu można znaleźć wiele rzeczy. Począwszy od pięknych szumiących muszli, na starych bateriach kończąc… Zaszliśmy do restauracji, która miała taras z widokiem na morze. Do niej przypływają ze snurkowych rejsów łodzie z turystami na lunch. Pracujący tam Kasim szybko się nami zajął, przyniósł nam świeże kawałki orzecha kokosowego. Yacool zamówił sobie piwo, ja sączyłam przez słomkę wodę z kokosa. Podobno świetnie nawadnia.
Koło południa wróciliśmy do naszego domku i poszliśmy popływać. Feisal przyniósł nam maski i rurki, abym mogła pouczyć się i oswoić ze snurklowaniem. To był świetny pomysł. Siedzieliśmy w wodzie z dobrą godzinę bawiąc się tym. Woda miejscami była aż za ciepła. Dziś weszliśmy do wody koło południa, gdy był już przypływ. W czasie odpływu można wejść głębiej w morze, są tam skałki koralowe i podobno nawet wśród nich można oglądać kolorowe rybki. Spróbujemy jutro.
Na lunch Amina zaserwowała nam kolejne lokalne potrawy. Były kotlety, podobne do falafeli, do tego sałatka. Bardzo smaczne i syte.
Po południu poszliśmy na spacer do ogrodu koralowego. Dzięki inicjatywie miejscowych kobiet wokół koralowych skał wybudowano kładkę spacerową. Można nią iść na spacer wśród drzew mangrowych. Niestety w części była uszkodzona. Dwóch mężczyzn przymierzało się do jej naprawy.
Chcieliśmy przedostać się na drugą stronę wyspy. Znaleźliśmy jakąś ścieżkę i szliśmy nią przez gęsty busz. W pewnym momencie krzaki się przerzedziły i weszliśmy na kokosową polanę. Z niej trafiliśmy na piaszczyste pole przypominające wyschnięte koryto rzeki, które stanowiło przedsionek przed lasem mangrowym. Las był bardzo gęsty, konary drzew na wierzchu. Znaleźliśmy ścieżkę prowadzącą nad otwarty ocean, ale niestety była już pora przypływu i ścieżka była zalana wodą i dość bagnista. Spotkaliśmy czarnego byka, tak jakby nas śledził. Wyszedł za nami z kokosowej polany. Yacool mierzył się z nim na siłę spojrzenia i wygrał. Byk odpuścił. Ja byłam gotowa, by wskoczyć na drzewo, gdyby byk zdecydował się na atak.
Wracając ze spaceru zaszliśmy jeszcze do wioski. Yacool umówił się ze spotykanym rano Kasim, że ten da mu przetestować mirę. Miejscowi rzują te patyki jako rodzaj lekkiego „znieczulacza”. Są ogólnodostępne i tańsze niż alkohol. Ponoć legalne. Yacool porzuł ich trochę, ale nic nie poczuł. Ja w tym czasie chciałam znaleźć sklepik i kupić owoce na jutrzejsze śniadanie. Jakiś lokals, który miał całą buzię wypełnioną tymi patykami miał mi pokazać drogę. Mówiłam wyraźnie, że chcę iść do „shop”. Zaprowadził mnie do toalety, męskiej. Więc jeszcze raz wyraźnie powoli mu mówię, shop. Zrobił minę jakby załapał i zaprowadził mnie do prysznica. Poddałam się i zawróciłam do siedzących w restauracji yacoola i Kasima. Ten wytłumaczył mężczyźnie w suahili dokąd ma mnie zaprowadzić. Udało się. Niestety sprzedawca w sklepiku miał tylko limonki, niedojrzałe mango i pomarańcze. Kupiłam parę pomarańczy i poprosiłam go, by jutro rano przywiózł mi z Shimoni banany, ananasy i dojrzałe mango. Kiwał głową, że ok, ale jutro się okaże czy i on nie był po mirze.
Zjedliśmy kolację na naszym górnym tarasie. Dziś dołączyła do nas rodzina ze Szwecji. Jutro rano w czasie odpływu planujemy spacer na drugą stronę wyspy, potem snurkowanie i popływanie kajakiem.