Pociągiem do Cardiff
Wczorajszy dzień dał nam trochę w kość. Do tego muzeum w Swansea, do którego chciałam jechać z Jankiem było dziś i tak zamknięte, jak z resztą chyba wszystkie, z racji poniedziałku. Janek stwierdził, że ma zakwasy po wyprawie w góry i prosił, by dzisiaj było mniej aktywnie. Postanowiliśmy więc podjechać pociągiem do Cardiff i tam iść pobyczyć się na basenie. Zjeżdżalni co prawda żadne z nas nie lubi, ale chcieliśmy trochę popływać i wymoczyć się w ciepłym jaccuzi.
Pociągi z Caerphilly do stolicy Walii odchodzą często, co 20-30 minut. Zjedliśmy śniadanie i spacerem poszliśmy na stację. Po drodze zrobiłam kilka fotek zamku za dnia, nie wiem czy znajdziemy czas, by go w końcu obejrzeć z bliska. Zrobiło się późno więc zaczęłam poganiać Janka. Droga na stację prowadzi pod górę i oboje mocno poczuliśmy nogi, pamiątka po zdobyciu Pen y Fana. Albo szybkim z niego schodzeniu, bo najbardziej bolały nas dziś pośladki.
Na stacji była otwarta kasa, a przy niej jedną kobieta, która kupowała chyba 10 różnych biletów. Kasjer strasznie długo ją obsługiwał. W międzyczasie inni klienci zaczęli się ustawiać przy okienku, a ja uświadomiłam sobie, że stoję nie po tej stronie kasy ( odruchowo stanęłam po prawej stronie od okienka, gdy powinnam jak inni po lewej).
Ostatecznie nie zdążyliśmy kupić biletów, bo przyjechał pociąg. Sprzedał nam je konduktor. Cena była ta sama co w kasie. Od razu kupiliśmy od niego bilet na powrót bez podawania godziny (10.8£ za nas oboje).
Pociąg wyglądał jak samoczynnie jadący wagon, nie miał typowej dla naszych pociągów lokomotywy. Zaczynał i kończył się tak samo z obu stron, płasko. Być może nasze pociągi też już tak wyglądają tylko ja dawno nimi nie jechałam. W środku wyglądał natomiast jak tramwaj. Do tego było w nim strasznie gorąco. Tak samo jak w autobusie, którym jechaliśmy z lotniska do centrum Londynu.
Po około 20 minutach jazdy byliśmy na miejscu. Omal nie przeoczyliśmy stacji, bo o ile stacje w Cardiff były zapowiadane, o tyle nasza, nie centralna – nie. Wysiedliśmy, jak to Janek słusznie zauważył na totalnym zadupiu. Dobrze, że mam w komórce google maps, bo nawet nie byłoby kogo zapytać o drogę. Nawigacja pokierowała nas jakimiś peryferiami. Na tyłach brzydkich domków szeregowych mieściły się podejrzanie wyglądające warsztaty samochodowe. Pod jednym z nich ludzie rozpalili ogień w dużym metalowym zbiorniku i się przy nim grzali. Pod płotem walały się śmieci. Straszny syf. Przypomniały mi się ulice w Nairobi.
Po półgodzinnym spacerze minęliśmy kryte lodowisko. Tuż obok niego był basen. Kupiliśmy bilety (ok 8 £ za nas dwoje), które były bez limitu czasu, mogliśmy więc siedzieć w wodzie do woli. Niestety okazało się, że woda w basenie była zimna. A przynajmniej nie tak ciepła jak liczyliśmy. Było kilka zjeżdżalni, ale nieczynnych, coś a la jaccuzi tylko, że bąbelki słabo podgrzewane. W zasadzie temperatura w nim nie była wcale wyższa niż w basenie normalnym, a wręcz miałam wrażenie, że jest zimniejsza. Zamiast więc relaksu w ciepłej wodzie wyszła nam godzina mocnego pływania, by się rozgrzać. Robiliśmy sobie z Jankiem zawody, kto pierwszy dopłynie do bandy. Za każdym razem młody wygrywał!
Po nieplanowanym treningu w wodzie mocno zgłodnieliśmy. Wciągnęliśmy po batonie Willow od Majka, by szybko zaspokoić pierwszy głód. Dobrze, że je miałam w plecaku.
Jak byliśmy za pierwszym razem w weekend w Cardiff Bay, na promenadzie kelnerzy z jednej z włoskich knajpek poczęstowali nas pyszną bruschettą z pomidorami. Postanowiliśmy tam pójść na włoski lunch. Dojście szybkim krokiem zajęło nam niecałe pół godziny.
Usiedliśmy sobie przy oknie, z ładnym widokiem na zatokę. Słońce mocno grzało w twarz przez szyby, jedzenie było genialne i poczuliśmy się jak na śródziemnomorskich wakacjach. Janek na koniec wypełnił ankietę dając restauracji same dziesiątki.
Na promenadzie nie było już wystawy z klocków LEGO. Teraz w tym miejscu były ustawione duże figury szachowe i stojąca plansza do gry „4 in a row”. Zagraliśmy i znów Janek wygrał.
Spacer na stację Cardiff Central zajął nam kolejne pół godziny. Szliśmy szybkim krokiem, by się rozgrzać. Czar tropikalnych wakacji szybko się rozwiał wraz z wyjściem z knajpy. Pociąg przyjechał punktualnie, parę minut po naszym wejściu na peron. Po 20 minutach byliśmy w Caerphilly. Kolejne 20 minut marszu i byliśmy w domu.
W sumie z planowanego na dziś leniwego dnia wcale leniwy nam nie wyszedł. Jutro ma się jeszcze ochłodzić i ma zacząć padać śnieg. To jest tu dużym wydarzeniem. W radio spikerzy już ostrzegają, że w najbliższych dniach może spaść nawet 7 cm śniegu.