Gran Canaria – Tamadaba
Tajemniczy las Tamadaba, pokrywający szczyty wzgórza po drugiej stronie Doliny Agatea korcił yacoola od samego przyjazdu. Ja po pierwszej nieudanej próbie dotarcia do niego na trening zarzuciłam pomysł. Biegam główną drogą, która prowadzi ku oceanowi i miejscowości Agatea. Dziś też zrobiłam ciągły bieg w dół, plus drugie tyle pod górę. Na szczęście znacznie mniej wiało i przyjemniej się biegło.
Po śniadaniu podjechaliśmy autem na koniec drogi, którą już wczoraj sprawdziliśmy pod kątem dzisiejszej wyprawy. Zaparkowaliśmy w małej zatoczce i zgodnie ze strzałką weszliśmy na szlak. Od samego początku trasa była stroma, a ścieżka wąska i kamienista. Minęliśmy pojedyncze zabudowania wspinając się coraz wyżej. Po około 40 min marszu doszliśmy do schroniska Refugio el Hornillo. W budynku znajduje się bar i mały pensjonat. Właściciel powiedział, że niestety teraz mają wakacje i obiekt jest zamknięty. Pozwolił mi zajrzeć do środka – miejsce wyglądało bardzo fajnie, gdyby ktoś chciał tu przenocować i stąd mieć bazę wypadową na chodzenie po górach.
Na zboczach gór, tuż obok schroniska, w wykutych w skałach jaskiniach były domy nadal zamieszkałe. Nasz gospodarz Alex powiedział mi wieczorem, że miejsce to jest wpisane na listę UNESCO, a zamieszkują je potomkowie rdzennej ludności. Poniżej jaskiń były małe poletka, rosły na nich ziemniaki, kukurydza i inne warzywa. Do schroniska dochodzi droga asfaltowa, ale od innej strony niż nasza miejscowość. Gdybyśmy mieli to lepiej rozeznane, pewnie podjechalibyśmy tu autem i zaoszczędzili sobie pierwszego etapu wspinaczki.
Asfaltem, który nadal stromo prowadził pod górę doszliśmy do jednego z kilku sztucznych jeziorek, zbiorników retencyjnych. Tamą przeszliśmy na drugą stronę doliny. Drogowskaz pokazał 400 m do Tamadaba. Spotkani nieliczni turyści wspomnieli, że dalsza droga jest bardzo stroma. Idąc zakosami doszliśmy to tabliczki z napisem „Tamadaba”. Wyglądała bardziej jak drogowskaz, ale nie było na niej podanego żadnego dystansu. Nie było tu także żadnego znaku, który by wskazywał że to koniec szlaku. Ruszyliśmy więc dalej, znowu pod górę.
Jakiś mijany z naprzeciwka chłopak zdziwił się, gdy spytałam „jak daleko jeszcze do szczytu”. Stwierdził, że on zaparkował auto z drugiej strony góry i doszedł tu w około 20 minut. Ale jak to?! Nasz marsz zajął nam już niemal 3h!
Ale nie ma tego złego … Yacool po drodze znalazł szyszki, których nasiona w domu będzie chciał sobie posadzić. Z szyszki z Teneryfy ma już małą siewkę, może i te mu wyrosną. 😉
Idąc dalej leśną ścieżką niespodziewanie weszliśmy na drogę asfaltową i zatoczkę, w której można było zaparkować auto. To pewnie o tym miejscu mówił spotkany turysta. Byliśmy zaskoczeni, bo na mapie tej drogi nie było. Szkoda, że na całej trasie nie trafiliśmy na ani jedną tablicę z rozrysowanymi szlakami, wtedy łatwiej by się było zorientować w terenie.
Odpoczęliśmy trochę i ruszyliśmy w drogę powrotną. Las był bardzo rzadki, głównie iglasty, nie dawał cienia. W sumie pokonaliśmy ok 850 m pod górę, z postojami w 3,5h, w dół zeszliśmy w godzinę krócej. Mimo mniejszego przewyższenia niż w wejściu na wulkan Teide na Teneryfie upalna pogoda (ok +25st) zrobiła swoje, i odczuciowo ten trekking bardziej nas zmęczył. A na pewno spalił…
W oddali zauważyliśmy ostańca skalnego, słynnego Roque Nublo, cel kolejnego trekkingu.
Z ulgą wsiedliśmy do naszego autka. Po drodze zatrzymaliśmy się na obiad w Casa Romantica, to był strzał w dychę. Siedliśmy w pięknym ogrodzie, z mnóstwem drzew i kwitnących krzewów, były owoce kawy i papaje i widok na górskie zbocza. Zjedliśmy kilka dań poleconych przez kelnerkę, sałatka z sosem z marakui coś genialnego! Wszystko bardzo ładnie podane. Dziewczyna przynosząca nam dania dokładnie tłumaczyła skład potraw, ale po hiszpańsku więc niewiele rozumieliśmy. Muszę wrócić do nauki hiszpańskiego…
Dotarliśmy do domu późnym popołudniem mega zmęczeni. Nasza gospodyni poczęstowała nas jeszcze talerzem zupy z cukinii, ugotowała jej wielki gar. Bardzo smaczna. Porozmawialiśmy o podróżach. Cały czas byłam przekonana, że na Kanarach cały rok panuje w miarę stabilna i łagodna pogoda. Okazuje się, że tu też doświadczają ponad 40 st upałów, najgoręcej jest w sierpniu i wrześniu. Natomiast bardzo przyjemnie, rześko w nocy i ciepło w dzień jest tu od listopada do stycznia. Czasem zdarza się deszcz, z którego mieszkańcy się bardzo cieszą, ale prawie zawsze na wyspie znajdzie się też miejsce, gdzie w tym samym czasie świeci słońce. Alex pokazał mi zdjęcia ogromnego pożaru widocznego z ich tarasu, który szalał w dolinie kilka lat temu. Dobrze, że nie dotarł do ich wioski.
Żal mi będzie jutro opuszczać ten dom i naszych gospodarzy, bo stworzyli fantastyczne miejsce na odpoczynek. Alex i Eugenia są tak przyjacielscy i uśmiechnięci, że mam nadzieję jeszcze kiedyś tu przyjechać. Alex dawniej jeździł po świecie startując w zawodach surfingowych. Rywalizację już odpuścił, ale na deskę wychodzi każdego dnia. Może kiedyś udzieli mi lekcji pływania na surfingu…