Kenijska służba zdrowia
Wczoraj nie chciałam was straszyć, bo sama byłam mocno zaniepokojona. Dawno tak mnie wszystko nie bolało. Czułam się, jakby ktoś obił mi wszystkie kości, a na końcu przejechał jeszcze po mnie traktorem. Normalnie, będąc w domu uznałabym, że się przeziębiłam i nie robiłabym z tego wielkiej hecy. Ale jestem w Afryce i tu wyobraźnia zaczyna działać. Pierwsze co przychodzi na myśl, to malaria. Szybkie cofnięcie się pamięcią, czy nie użarł mnie jakiś komar. No i oczywiście, że użarł i to pewnie nie jeden. Zwłaszcza jak byliśmy te parę dni w Tanzanii, tam było ich mnóstwo. W Iten jest zbyt ostry klimat, komarów jest tu bardzo mało i ryzyko zarażenia się malarią w zasadzie zerowe. Ale w gorącej tropikalnej Tanzanii, to co innego. Wczoraj doczytałam na stronie National Geographic, że nawet w Polsce sto lat temu chorowano na malarię. W 1921 roku odnotowano 52 tys. przypadków!
Dużo czytałam o malarii przed wyjazdem, o lekach przeciw niej i obciążeniu dla organizmu przy długotrwałym stosowaniu. Generalnie malarią się bardzo straszy, bo to świetny biznes dla firm farmaceutycznych. Szczepionki brak, a leki profilaktyczne są bardzo drogie, kilkaset złotych i też nie dają pełnej gwarancji bezpieczeństwa. Oczywiście zdarzają się powikłania i przypadki śmiertelne, tak jak przy naszej rodzimej grypie.
Tu tak jak w przypadku grypy nie należy lekceważyć objawów i reagować, przyjmując właściwe leki. A na tych miejscowi lekarze znają się doskonale. Dlatego, gdy wczoraj tak kiepsko się czułam zaczęłam analizować objawy. Nie miałam ani gorączki, ani typowych silnych bólów głowy. Jedynie żołądek i plecy mnie bolały. Jacek przyniósł z restauracji termos wrzątku i piłam herbatę za herbatą z limonką i lokalnym miodem. Zadzwoniłam wieczorem do Daniela zapytać jak on się czuje. Daniel powiedział, że kiepsko, że w nocy się pocił i miał gorączkę i że był w sobotę w aptece opisał objawy i dostał jakiś lek na malarię. Mimo, że ja wieczorem po połknięciu Apapu czułam się znacznie lepiej postanowiłam iść rano do szpitala i zrobić sobie test krwi na malarię.
Rano spotkaliśmy się pod bramą szpitala z Meshackiem i Danielem, którzy chcieli nam towarzyszyć. Daniel wyglądał całkiem dobrze, natomiast Meshack był ewidentnie przeziębiony, pociągał nosem, oczy miał spuchnięte. Z całą pewnością wyglądał i czuł się gorzej niż ja. Poszliśmy zarejestrować mnie do lekarza, koszt 100 ksh, czyli jeden dolar. Zapłaciłam, dostałam kwitek i usiadłam na ławce poczekalni, czekając aż przyjmie mnie lekarz. Po kilkunastu minutach zostałam poproszona do „examination room”. Lekarz zrobił ze mną wywiad, moje objawy nie były zbyt poważne, ale zgodził się, że możemy wykonać badanie krwi, by wykluczyć ewentualną malarię. Dla niego bardziej wyglądało to na osłabienie organizmu, reakcję na wciąż zmieniającą się tu pogodę czy też lekkie zatrucie pokarmowe. Sporządził notatkę w komputerze i wysłał mnie ponownie do okienka kasowego, gdzie zapłaciłam 2 dolary za zlecone badanie. Z kolejnym paragonem poszliśmy do laboratorium.Tam czekało już sporo osób, głównie kobiet, niektóre z małymi dziećmi. Nie było żadnej kolejki. Jakaś kobieta w białym kitlu wzięła ode mnie paragon, zaniosła go do okienka z napisem „rejestracja” i kazała czekać. Czekaliśmy dwie godziny… Kilka razy bezskutecznie próbowałam się dowiedzieć kiedy pobiorą mi w końcu tą krew. Czułam się już całkiem dobrze, poza tym, że czekając wszyscy marzliśmy. W budynku było jeszcze kilka innych wejść do specjalistycznych pracowni, przynajmniej z nazwy, min. usg i mammografia. W końcu usłyszałam z lekkim zawahaniem „ziubaka”. Oho, to ja! Jestem! Weszłam do przedsionka czegoś co było chyba pracownią laboratoryjną. Czujnie obserwowałam wszystkie ruchy pani, która szykowała się do pobrania ode mnie krwi. Odhaczałam w głowie szybko zrobioną check listę. Nowo założone rękawiczki jednorazowe – są, nowa jednorazowa igła i strzykawka – są, gazik do przetarcia żyły – jest. Kobieta szybko i sprawnie pobrała mi krew. Powiedziała, że wyniki będą za kwadrans. I faktycznie były. Malarii brak. Reszta wyników bardzo dobra, hemoglobina 19, przy górnej granicy 18.
Teraz z wynikami poszłam ponownie do lekarza. Przyjęła mnie pani doktor, chwilę porozmawiałyśmy. Przepisała mi dwa leki na żołądek. Z zapiskiem od niej poszłam do szpitalnej apteki, wyglądała jak duży magazyn, gdzie na drewnianych półkach, w kartonach leżały leki. Wewnątrz krzątało się kilku pracowników. Jeden z nich wziął ode mnie karteczkę, napisał na niej cenę 100 ksh, czyli dolar, i kazał iść ponownie do okienka, by zapłacić i wtedy wrócić po leki. Przy kasie była kolejka, ustawiłam się w niej. Okazało się, że nie stoję wystarczająco blisko osoby przede mną, co spowodowało, że po chwili byłam coraz dalej od kasy, bo kolejne osoby wchodziły przede mnie. Tu nie zachowuje się przestrzeni między osobami w kolejce. Jeden stoi dosłownie na plecach drugiemu. Daniel zobaczył to i mnie zmienił. Odetchnęłam z ulgą i usiadłam obok, bo nie miałam ochoty przytulać się do obcych, chorych pleców… W końcu wszystko załatwiliśmy, odebrałam swoje tabletki, pan wytłumaczył mi jak mam je brać, w sumie wystarczy ich na trzy dni.
Podziękowaliśmy chłopakom za ich asystę, nie chcieli iść z nami na herbatę, też byli zmęczeni i zmarznięci. Wróciliśmy motorkiem do naszego hotelu. Dziewczyny i chłopacy z obsługi ucieszyli się, że nic mi nie jest. Zjedliśmy śniadanie o 13. Po dwóch dniach głodówki odzyskałam apetyt.