Teneryfa – atak na szczyt
Dzień 7 – 11.12
NIEDZIELA
Mieliśmy trochę dylemat jak spożytkować ostatni dzień na wyspie. Mnie korciło ponowne wybranie się w góry i lasy na północy do Anaga. Ale z drugiej strony wczorajsze mgły i deszcze, które nas tam zastały trochę zniechęcały. W końcu taki brak widoczności to mamy na co dzień w PL…
Myślałam też o plaży, w końcu fajnie byłoby trochę odpocząć na tym urlopie. Ale leżeć tak bezczynnie cały dzień, to nie w naszym stylu 😉 Ostatecznie decyzję zostawiłam yacoolowi. Niemal wszystkie punkty z mojej listy miejsc do zobaczenia zaliczyliśmy więc dałam mu możliwość puszczenia wodzy fantazji. No i puścił, gdybym wiedziała, że aż tak go poniesie, to chyba jednak ja trzymałabym lejce…
Mamy fajną mapkę szlaków wokół Teide. Yacool przy porannej kawie rzucił na nią okiem i zadowolony stwierdził, że pójdziemy dróżką nr 7, a potem skręcimy i zatoczymy w ten sposób sympatyczną pęntelkę. Zakładałam, że uwiniemy się z tym w 3-4h i po południu poleżymy jeszcze na czarnym piasku, zjemy romantyczną kolację nad oceanem, pochodzimy po klimatycznej starówce w Orotavie, kupimy pamiątki. A tymczasem… Pojechaliśmy zgodnie z planem do kaldery wulkanu. Przez moment pomyślałam, że może jednak wjedziemy dziś na wulkan. Pogoda piękna, słoneczna, jednak na szczycie wulkanu podobno mocno wiało więc kolejka na El Teide znowu nie kursowała.
Była niedziela, ok 11, sporo ludzi i niewielkie parkingi pełne aut. Trochę zajęło nam czasu zanim znaleźliśmy kawałek miejsca, by wcisnąć nasze autko. Przeszliśmy kawałek asfaltem po czym weszliśmy na szlak. Przy barierkach stał pracownik parku i kątem ucha usłyszeliśmy, że ponieważ kolejka nie kursuje można wejść na sam szczyt wulkanu. Normalnie potrzebne jest specjalne pozwolenie. Władze parku wydają ich tylko 100 dziennie, dlatego trzeba się o nie starać na wiele miesięcy przed chęcią wejścia na sam szczyt. Opcją wejścia bez tego permition jest bycie na wulkanie przed wschodem słońca i opuszczenie szczytu przed 9 rano, gdy na górę wjeżdża pierwsze teleferico. Taką opcję wybrała nasza znajoma z Guesthouse, Lucy, którą ok południa spotkaliśmy szczęśliwą schodzącą z gór. My byliśmy wtedy po pół godzinie marszu całkiem przyjemną ścieżką.
Nie mieliśmy planu zdobycia szczytu, postanowiliśmy, że idziemy tak długo jak starczy nam sił. Po ok 5km przyjemna ścieżka się skończyła i zaczęła się wspinaczka po bardziej kamienistym szlaku i zdecydowanie o większym nachyleniu. Po 1h doszliśmy do schroniska na wysokości 3260 mnpm. Tam jakiś chłopak powiedział nam, że jeszcze godzina i będziemy pod górną stacją kolejki, a potem 30 min finalnego ataku na szczyt. Mieliśmy dobre tempo więc ruszyliśmy dalej. Widoki petarda! Im wyżej tym mocniej wiało, a ja zaczynałam odczuwać braki tlenu. Yacool za to gnał do przodu jak nakręcony, podobno to z powięzi tak mu szło 😉
Gdy doszliśmy pod kolejkę, mimo zmęczenia żal było nie iść na sam szczyt. Ubraliśmy ciepłe ciuchy i momentami wspinaliśmy się na czworakach. Stawaliśmy co kilkadziesiąt metrów, by uspokoić oddech. Chodzenie po górach, to nie to samo co bieganie… Po 30 min byliśmy na samym czubku wulkanu! W sumie całość z poziomu parkingu zajęła nam 3,5h. Zapach siarki, szybko przelatujące chmury, widoki na ocean i zbocza wulkanu.
Kilka fotek i zaczęliśmy schodzić, bo ręce mimo rękawiczek nam zamarzały. Ostatnie metry miejscami były w śniegu. Schodząc zauważyliśmy rozpadlinę w skale skąd wydobywała się gorąca para. Chwilę ogrzaliśmy przy niej dłonie. Zaczęliśmy ostrożnie schodzić, by być na dole przed zachodem słońca. Zeszliśmy w niewiele krótszym tempie niż weszliśmy. Trzeba było uważać, bo kilka razy buty nam się ślizgały na sypkim podłożu. Ostatnie kilometry szlaku pokonywaliśmy już w świetle zachodzącego słońca, które pięknie oświetlało zbocza i doliny. Wycieczkę zakończyliśmy równo z zachodem słońca.
Zmęczeni zjechaliśmy z gór szukając po drodze miejsca, by coś zjeść. Niestety lokalne knajpki i sklepiki były już zamknięte. Do centrum nie miałam siły już się pchać. Na stacji benzynowej kupiłam kilka krosantów, w domu dorobiłam do nich sałatkę z pomarańczy i papai. To była nasza ostatnia kolacja na wyspie, zjedzona w łóżku. Z naszymi znajomymi z guesthouse wymieniliśmy się jeszcze wrażeniami z dnia i padliśmy wykończeni. Nastawiając budziki zastanawialiśmy się, o której nas tym razem obudzą 😉