No to żeśmy sobie dali… Od samego przyjazdu do Iten yacool myślał o wypożyczeniu motoru i penetrowaniu okolic. Znaleźliśmy jakiś czas temu gościa, który zgodził się nam wynająć swój motor. Uzgodniliśmy cenę i czekaliśmy jedynie na poprawę pogody. Ostatnio od rana jest pochmurno i deszczowo, rozpogadza się około południa. W związku z tym stwierdziliśmy, że zaryzykujemy i poprosiliśmy Daniela, tego od książki, którego kumpel miał motor, by podstawili nam go do hotelu w niedzielę o 8 rano. Nastawiliśmy budzik, by zdążyć rano pobiegać i zjeść śniadanie. Punkt ósma byliśmy spakowani i gotowi na wycieczkę. Mieliśmy w planach dojechać do jeziora Baringo, to około 100 km w jedną stronę i ponad 1200 m poniżej Iten. O 16:00 miała być transmisja maratonu w Nowym Jorku, z Kipsangiem w roli głównej, na którą chcieliśmy wrócić.
Kwadrans po ósmej chłopaków nie ma. Wysłaliśmy Danielowi SMS-a, odpisał, że już jadą. Czekamy kolejną godzinę, mnie zaczęło już nosić. Wysłałam kolejną wiadomość i znowu odpisał, że już jadą. Godzina 9:30 przyjechali. Dali nam kaski, ale jak usłyszeli dokąd chcemy jechać miałam wrażenie, że Sami, właściciel motoru chce się wycofać. Mówił, że ma nowy motor i chyba się mocno o niego obawiał. Żeby go nie drażnić powiedziałam, że yacool sobie żartuje i że na 16 będziemy z powrotem.
Była niedziela i dzięki temu puste drogi, dobrze się jechało. Choć ja przez pierwszą godzinę jazdy byłam nieźle zestresowana, to była moja pierwsza taka podróż na motorze w życiu. Droga była stroma i kręta. Prowadziła na sam dół Wielkiego Rowu. Widoki fantastyczne! Pionowe skały, wodospady, rozległe, otwarte przestrzenie. Wraz ze zjeżdżaniem coraz niżej robiło się coraz goręcej. Wiedząc, że na motorze podczas jazdy jest zimno zapobiegliwie ubrałam dwie pary spodni, bluzę i polar. Nawet za dużo, bo przy tej temperaturze powietrza i prędkości średnio 30 km/h było bardzo przyjemnie. Im zjeżdżaliśmy niżej zmieniała się roślinność, pojawiły się olbrzymie niczym drzewa kaktusy i kopce termitów. Właściwie w każdym ogródku przydomowym był kopiec. Zastanawiam się, czy w związku z tym, że Kenijczycy jedzą termity, to tym właśnie się kierują wybierając miejsce budowy swojego domu.
Po obu stronach drogi rosły rozłożyste akacje. Na samym dole Rowu było jak w piecu, ziemia była mocno pofałdowana, poprzedzielana jakby korytarzami. Zapewne płynie nimi woda podczas ulewnych deszczy. Przy drodze siedziały dzieci, nawet kilkuletnie. Bawiły się lub pilnowały owiec i krów, które co chwila wychodziły nam na środek jezdni. Trąbienie na nie średnio się sprawdzało, yacool trenował się w jeździe slalomem.
Ludzie „na dole” sprawiali wrażenie bardziej dzikich. Być może też rzadziej widują mzungu. A dwoje samotnie jadących na motorze mzungu, to chyba widzieli po raz pierwszy. Dosłownie rozdziawiali buzie ze zdziwienia. Ale przyjaźnie machali i nas pozdrawiali.
Po osiągnięciu poziomu 1200 m n.p.m. droga zaczęła znowu się wić mocno pod górę. Przekraczaliśmy kolejne pasmo górskie, za którym znajdowały się doliny z jeziorem Bogoria i Baringo. Ja już się oswoiłam z jazdą na motorze i nawet wyciągnęłam aparat, by robić zdjęcia i nakręcać filmy. Śmiałam się sama z siebie, bo zachowywałam się jak serialowa pani Bukiet, krzycząc do Jacka, uważaj krowa, uważaj owca albo samochód z tyłu. Myślę, że on i tak niewiele słyszał przez ten kask.
Po około 2 godzinach dojechaliśmy do miejscowości Kabarnet. Na stacji zalaliśmy bak do pełna i ruszyliśmy dalej. Wiedzieliśmy już, że do jeziora nie damy rady dojechać, bo nie zdążymy wrócić na czas na maraton. Daliśmy sobie jeszcze godzinę jazdy. Wzgórza, z których teraz zjeżdżaliśmy w kierunku jeziora przypominały mi bardziej zielone góry Sri Lanki, znane z TV. Na pewno nie tak wyobrażałam sobie afrykański kraj. Było pięknie. Niestety jezioro podziwialiśmy z odległości około 30 km.
Obawiałam się trochę drogi powrotnej, czy motorek da radę podjechać pod te góry. Miał bardzo słaby silnik, jechaliśmy na drugim biegu. Pod górę brakowało mocy, z góry hamulców. To na pewno nie był nowy motor.
Do Iten wróciliśmy idealnie przed 16. Przed hotelem były tłumy ludzi, wszyscy przyszli oglądać maraton. Dziedziniec, restauracja, bar, wszędzie tłum, nie było gdzie usiąść. Zamówiliśmy więc obiad, piwo i poszliśmy do pokoju na transmisję. Okazało się, że ta będzie dopiero za godzinę.
Zanim zaczął się maraton, na dziedzińcu była prezentacja jakiegoś banku, który zachęcał zgromadzonych do zakładania konta. Potem zaczął się bieg. Był nawet wodzirej, który przez mikrofon dodatkowo komentował to, co było wyświetlone na ekranie. Gdy zawody weszły w decydującą fazę, gdy zaczynały się ataki zarówno w elicie kobiet jak i mężczyzn, i gdy na prowadzenie wychodziła Keitany i Kamworor cały hotel huczał. Zebrani bili brawo, wiwatowali i tańczyli. Czułam się trochę jak na meczu piłki nożnej. Śmialiśmy się, że oni już świętują zwycięstwo swoich, mimo że do końca biegu pozostało jeszcze 10 km. W salce konferencyjnej była też rodzina Kipsanga, żona i dzieci i ich przyjaciele. Kipsang skończył na czwartej pozycji. Po biegu przyszli do nas do pokoju treningowi koledzy Wilsona. Jego przegraną skwitowali stwierdzeniem, że taki jest sport. My zastanawiamy się jaki wpływ na jego formę ma fascynacja i codzienne przebywanie do późnych godzin nocnych w dyskotece, 5-6 godzin snu na dobę, prowadzenie wielu biznesów i być może wiek powyżej 40 lat. Prawdopodobnie nie zdążymy się już z nim zobaczyć przed wyjazdem.
Mnie z natłoku atrakcji dopadła migrena. Yacool pomógł mi rozplątać warkoczyki, które wciąż mocno uciskały mi głowę. Połknęłam dwie tabletki przeciwbólowe i z zimnym okładem na czole poszłam spać. Nawet głośna muza mi nie przeszkadzała. Obudziły mnie dopiero jakieś hałasy nad ranem. Była 5:50 i facet sprzątał dziedziniec po imprezie. Polewał betonową posadzkę wodą i uderzał miotłą o stalowe balustrady. Nie wytrzymałam, otworzyłam okno i mało uprzejmym tonem kazałam mu być natychmiast ciszej, bo ja próbuję tu spać. Chyba się zdziwił, ale faktycznie zaczął ciszej pracować.