Malta i Gozo dzień 2
Od rana zrobiłam z Jankiem rekonesans terenu. Znaleźliśmy jedyny w okolicy sklep, typu supermarket. Kupiliśmy świeże bułki i lokalne przysmaki na śniadanie. Potem Jarek poszedł na pieszą wędrówkę, a my pojechaliśmy autem zwiedzać okolicę. Najpierw północ wyspy i klify. Żółte nawisy robiły spore wrażenie. W nich zatopione muszle. Były też małe domki myśliwych, podobno na Gozo popularne są polowania na ptaki. Potem pojechaliśmy zobaczyć drugie znane okno skalne, Wied il Mielah. Wiszący most mniejszy niż w Azur Window (które runęło do wody parę tygodni przed naszym przyjazdem) i bardziej schowany w ląd. Może dzięki temu woda i wiatr nie zniszczą go…
Zatrzymaliśmy się w wiosce z rękodziełem. Na miejscu artyści wytwarzali pamiątki z ceramiki, metalu, szkła. Po małych zakupach ruszyliśmy dalej.
Inland Bay. Tu znacznie więcej turystów i dobre lody. Kulki przynajmniej dwukrotnie większe niż tradycyjne i sprzedawca, który świetnie mówił po polsku. Zeszliśmy do zatoki. Kolorowe drzwi hangarów, z których łódki wypływają na wycieczki do pobliskich jaskiń. I wielu płetwonurków, którzy tu mają swój raj. Następnie spacer urwiskiem, by zobaczyć pozostałości po słynnym znaku rozpoznawczym Gozo, Azur Window. Ani śladu wiszącego tu kiedyś skalnego mostu.
Po powrocie do domu Janek zaliczył kąpiel w basenie przyapartamentowym, mimo zimnej wody. Po południu planowaliśmy jechać na obiad do stolicy wyspy Gozo – Victorii. Ale duży ruch, korki i hałas szybko nas stamtąd przegonił. W zamian pojechaliśmy na południe wyspy do uroczej zatoczki Xlendi. To miejsce nas nie rozczarowało. Nad brzegiem morza fajne knajpki, po obu stronach zatoki wysokie klify. Kelner szybko się nami zajął. Janek dostał swoją pizzę po 5 minutach, my nasze rybki równie szybko. Pan zaproponował mi, że wyfiletuje mi moją. Sprawnie mu to poszło.
Najedliśmy się wyśmienicie. Potem obowiązkowy spacer. Towarzyszył nam rudy kot. Słońce było coraz niżej, więc postanowiliśmy wspiąć się na zbocze stamtąd obejrzeć zachód słońca. Słońce było czerwone i dosłownie w ciągu 2 minut od chwili zetknięcia się z morzem wpadło pod wodę. Wracaliśmy już do auta w półmroku. Szybko robi się tu ciemno. Ja nazrywałam sobie kilka kolorowych kwiatków, jedne wydzielały biały płyn, jak nasz mlecz. No i dostałam nauczkę do końca życia… Po powrocie do domu niefortunnie potarłam brudną ręką oczy. I się zaczęło. Oczy zaczęły mnie potwornie piec, jakby ktoś włożył mi do oka rozżarzone węgielki. Koszmar. Jarek zaczął mi polewać oczy butelkową wodą i robić zimne okłady. Ja leżałam i bałam się, że oślepnę. Chłopaki sprawdziły, gdzie jest najbliższy szpital. Na szczęście po pół godzinie ciągłego lania wodą po oczach, w końcu zaczęłam czuć ulgę. Teraz jest już dobrze, widzę i pieczenie ustało. Uff. Naprawdę się przestraszyłam. Nigdy więcej nie będę zrywać kwiatków!