Multikulti birthday party
Dziś, jak w każdy wtorek na stadion Kamariny przyszło wielu biegaczy, by zrobić swój trening szybkościowy. Ja wcześnie rano pobiegałam wzdłuż głównej drogi w kierunku Eldoret. To najbardziej miękka i równa oraz mało kamienista trasa jaką udało się tu znaleźć. Można na niej spotkać wielu biegaczy. Na stadion dotarliśmy koło 10 rano. Było wielu naszych znajomych. Było też sporo białych. Podobno od teraz, aż do lutego będzie ich tu całkiem dużo. Dokształcamy się w suahili i wiemy już, że jeden biały to mzungu, wielu to łazungu. Marcin, Levi i Errol kończyli już swoje treningi. Levi, który jest w Kenii od tygodnia adaptuje się dopiero do tutejszych warunków. Tajwańczyk bardziej zaprawiony zrobił dziś 30 okrążeń 400 m po 75”.
Po południu poszliśmy odwiedzić Reubena i Meshacka. Kupiliśmy Meshackowi dwie siatki owoców. Poczęstował nas gorącym kakao. Na ścianie w jego pokoju zobaczyłam tykwę. Zachwyciłam się nią, bo taką właśnie chciałam sobie sprawić na pamiątkę z naszego pobytu. Meschack zareagował na mój entuzjastuczny okrzyk pytając nieśmiało, czy może mi ją podarować. Uściskałam go z całych sił w podziękowaniu. Zwłaszcza, że powiedział, że to oryginalne naczynie, w którym wcześniej w jego domu przechowywano mleko. Teraz wisiało na ścianie nie używane.
Nie byłabym sobą, gdybym nie wymyśliła nam jeszcze jakiejś atrakcji przed powrotem do kraju. Na jutro zaplanowałam wyjazd do leżącego w dole Rift Valley Parku Narodowego Rimoi. Reuben pomógł zorganizować matatu, bo jedziemy całą ekipą, z Levim i Errolem oraz zabieramy Meshacka i Reubena. Będąc u chłopaków spotkaliśmy się z kierowcą, który ma tam nas zawieźć. Mieliśmy dograć cenę i szczegóły wyjazdu. Uwielbiam te ich negocjacje. Rueben rozmawiał z kierowcą w Kalenjin, my staliśmy z boku nic nie rozumiejąc. Rozmowa polegała na tym, że jeden coś powiedział, na co drugi odparł „eee”, a pierwszy potwierdził „eee”. Cisza przez kolejne 3 minuty. Żaden na siebie nie patrzy. Po pewnym czasie sytuacja się powtarza. Wszystko trwa około kwadransa. W końcu padła propozycja cenowa i nasza szybka odpowiedź i decyzja. Potem się okazało, że zamiast o cenie rozmawiali m.in. o tym czy jesteśmy małżeństwem. Zapytałam czy to będzie miało wpływ na cenę i jaka odpowiedź sprawiłaby, by było taniej.
Dogadaliśmy szczegóły wyjazdu, godzinę i miejsce zbiórki. Zaznaczyłam wyraźnie, że ma to być 5:30 czasu europejskiego, a nie kenijskiego czyli, że mają się stawić punktualnie. Chłopaki wydają się słowne, jeden jest bratem naszego znajomego biegacza, który zrobił z nami kilka treningów, drugi to jego wujek. Żaden z nich nie był jeszcze w tym parku. Z wcześniejszych informacji wiedziałam, że dojazd tam zajmie około 2h. Kenijczycy w pierwszej chwili powiedzieli, że przynajmniej 4-5h. Potem zeszli do około 2,5h. Mam nadzieję, że będą znać drogę i że nie ładuję nas znowu na jakąś turystyczną minę… Potem razem z Meshackiem i Reubenem pojechaliśmy do hotelu. Dziś Tajwańczyk miał urodziny i zrobiliśmy sobie multikulti spotkanie. Wcześniej Errol zamówił u naszej kucharki w Keellu tort. Postarała się, upiekła biszkopt i przyozdobiła go. Były też świeczki. Odśpiewaliśmy mu 100 lat po polsku, libańsku i angielsku. Okazało się, że w suahili nie śpiewają sto lat. Errol dostał prezenty. Po tej wpadce ze skarpetkami dostał od wszystkich skarpety. Ciemne, by nie musiał tak często prać.
Idziemy spać, bo za 6h wstajemy. Trzymajcie kciuki za powodzenie naszej jutrzejszej wyprawy.