Ostatnie treningi w Iten
To już ostatnie dni naszego pobytu w Iten. Rano zrobiliśmy trening z Meshackiem i Levim. Yacool jechał na rowerze, Meschack prowadził, a Teksańczyk miał za zadanie wbijać się w jego krok i szukać w biegu sprężystości. Ja leciałam sobie swoim tempem, bo Meshacka easy, to moje tempo startowe na 5k. W sumie wyszedł mi dziś najdłuższy trening, 11 km w 62′. Jestem zadowolona, szkoda, że musimy już wracać, bo faktycznie te trzy tygodnie zaczynają w końcu skutkować aklimatyzacją do tutejszych warunków. Zaskoczyło nas to co powiedział dziś Meschack, że jak jedzie do swojego domu, do rodziny choćby na 3 dni, to po powrocie czuje różnice wysokości. Jego rodzina mieszka o około 600 metrów niżej niż położone jest Iten.
Tak dobrze mi się rano biegało, że postanowiłam dołączyć do chłopaków na ich drugi popołudniowy trening. Robili go w lesie, tym po którym rok temu biegałam w poszukiwaniu małp. Umówiliśmy się przed godziną 16 w centrum. Yacool wziął rower, ja pojechałam motorkiem. Był Marcin ze znajomą Feith, Levi i Ziet z Libanu oraz Meshack. Potruchtaliśmy w kierunku lasu. Meschack prowadził nas krętymi, leśnymi ścieżkami. Idealne do biegania, miękkie, w końcu bez kamieni i piachu. W planie było 40′ easy po 6’/km. Ale chłopakom trudno było biec tak wolno. Po 30′ zaczęłam od nich odstawać. Ale w końcu w grupie miałam trzech chłopaków, którzy mierzą w przyszłe Igrzyska. Ziet po powrocie do Libanu zamierza bić rekordy swojego kraju na średnich dystansach.
Po treningu Levi zaprowadził nas do odkrytej przez siebie ostatnio knajpki, by coś zjeść. Wyglądała jak totalna speluna. Ale była tania. Okazało się, że w tej chwili mieli tylko mandazi i herbatę. Poprosiłam o czarną, facet nie wiedział o co mi chodzi. Zaczęłam mu tłumaczyć, że chcę zwykłą herbatę, bez mleka i cukru, ale to było dla niego za trudne do ogarnięcia. Stwierdził, że przygotowanie jej zajmie bardzo dużo czasu. Poddałam się i wzięłam Coca colę, ta jest tu wszędzie i od ręki… W pewnym momencie ktoś zaczął mnie wołać po imieniu. To była Mary Keitany. Przyszła tu sobie z koleżanką, by coś zjeść. To pokazuje, że Kenijczycy mimo odnoszonych spektakularnych sukcesów nadal prowadzą normalne życie (Mary jest jedną z najszybszych maratonek, wygrała między innymi trzykrotnie maraton w NY). Powiedzieliśmy jej, że w sobotę rano już wyjeżdżamy. Zaproponowała, byśmy się spotkali. Umówiliśmy się, że jutro po południu wpadniemy do niej do domu.
W związku z tym, że nasz amerykański przyjaciel wciąż był głodny pojechaliśmy do nas do hotelu. Przyjechał też Johnston, chłopak który towarzyszył Leviemu podczas biegu w Ziwa. Chciał się z nami pożegnać. Zauważyłam, że na ręce, na nadgarstku ma biały ślad. Z reguły nosi na ręce zegarek, dziś go zapomniał. Bardzo się zdziwiliśmy, bo to oznacza, że Czarni też się opalają. W hotelowej restauracji wsunęliśmy niezawodne chapati z managu, pogadaliśmy i znów zrobiła się prawie 22. Czas spać. Jutro z samego rana trening z Meshackiem. On biega, my na rowerach. Będzie ostro, bo jak yacool budzi Meschacka do biegu, to mało kto może go dogonić. Przydałyby nam się tu rowery elektryczne.