Skansen St. Fagans – Walia
Mój wewnętrzny zegar obudził mnie dziś przed 6 rano. Próbowałam jeszcze pospać, ale nic z tego. Za oknem ciemno. Dzieciaki obudziły się też i coś tam kombinowały w komputerze. Czekałam, aż zrobi się jasno. O 7 wyszłam w końcu pobiegać. Nigdy poza zawodami nie biegałam po asfalcie. Ale tu nie znam okolic, a bałam się biec gdzieś dalej, by nie zabłądzić. Przed wyjściem zapytałam co prawda syna kuzynki, na jakiej ulicy mieszkają, ale nazwę zapomniałam ledwo zamknęłam za sobą drzwi.
Nawet dobrze się tu biega po chodnikach, bo są puste i wylane z asfaltu, a nie pokrzywione i dziurawe jak nasze z pozbruku czy innych kostek. Caerphilly leży w niecce, otoczone jest wzgórzami. Temperatura rano +2 stopnie, na bieganie może być. Wróciłam do domu rozruszana, domownicy jeszcze spali. Spacyfikowałam mojego syna, by poszedł ze mną po bułki na śniadanie. Poszliśmy w kierunku centrum Caerphilly, tak nam się przynajmniej wydawało. Trafiliśmy na jeden większy sklep, ale otwierają go dopiero o 9, a było za dwadzieścia. W końcu zapytałam jakąś panią, czy jest tu jakiś sklep w pobliżu. W pierwszej chwili wydała się zdziwiona i przestraszona, że czegoś od niej chcę, ale potem wskazała mi drogę ze szczególnym walijskim akcentem. Ja zrozumiałam, że mamy iść na wprost, a Janek wyłapał słowo „spar”. Trafiliśmy do sklepu, ale nic tam nas nie zainteresowało. Nadal mając czas do otwarcia sklepu poszliśmy na wzgórze z ruinami zamku. Był to największy zamek w Cymru ( czyt. Kamri, czyli Walii) i drugi w całej Wielkiej Brytanii. Ruiny otoczone są pełną wody fosą i wyglądają ponuro. Zapewne w słońcu byłyby mniej posępne. Pobiegaliśmy trochę po ładnie przystrzyżonej trawie dla rozgrzewki i ruszyliśmy w kierunku sklepu, który powinien być już otwarty. Niestety okazał się nie tyle sklepem spożywczym co sklepem z artykułami domowymi, poza jedną długą ścianą ze słodyczami i drugą z puszkami różnych przetworów nic nie znaleźliśmy. Ale takiej ilości słodyczy i puszek ze wszystkim jeszcze nie widziałam.
Po śniadaniu pojechaliśmy do St Fagans. Jest to skansen na świeżym powietrzu. Kilka godzin chodziliśmy po nim, oglądając stare, typowo walijskie zabudowania, wnętrza domów, sklepów. Sklepy mnie oczarowały! Pełne imitacji starych towarów, etykiet, plakatów, miały niesamowity klimat. Była i piekarnia. Ustawiliśmy się w kolejce i kupiliśmy gorący chleb. Jest on pieczony na miejscu, wg tradycyjnych receptur. Pychota. Zjedliśmy cały na raz.
Przyglądaliśmy się też lokalnym rzemieślnikom przy pracy. Jeden pan przy użyciu małych dłut rzeźbił w drewnie, podziwiałam jego cierpliwość, inny zajmował się garncarstwem. Można było też spróbować własnych sił. W rzędzie stały domy zbudowane i urządzone wg konkretnych epok, z których pochodziły. Wchodząc do nich można było zobaczyć jak wyglądały i zmieniały się ich wnętrza, toalety, podwórka, ogródki, a nawet chodniki przed nimi na przestrzeni 250 lat. Najstarszy był z 1805 roku, najnowszy z 1985 r. Świetna lekcja historii i kultury dla dzieciaków.
Na koniec pojeździliśmy na walijskich owcach. Teraz pieką nas twarze, od zimna, wiatru lub słońca. Mhm, może się opaliliśmy trochę. Wracając do Caerphilly mogłam za dnia przyjrzeć się kolorowym uliczkom. Tak samo mi się podobały jak wczoraj w nocy. Musimy się tu wybrać na spacer.
Maciej, mąż Agnieszki ugotował nam na obiad pyszne spaghetti. Nie chciał by ktokolwiek mu się po kuchni kręcił więc nie nalegaliśmy. Po obiedzie poszliśmy na najwyższe wzgórze okolicy, Caerphilly Mountain. Spieszyliśmy się, bo zaczynało się ściemniać. Widoki super, warto tu podejść w ciągu słonecznego dnia. Jest to popularne miejsce lokalsów na spacery z psami. Ze wzgórz odchodzi parę ścieżek w pobliskie doliny. Miejscowi spotykają się tu też, by podziwiać okazjonalnie puszczane w pobliskich miejscowościach fajerwerki. Tu je świetnie podobno widać. O 18:30 jest tu już zupełnie ciemno.
Na kolację czeka na nas kupiony w skansenie bara brith – co dosłownie oznacza cętkowany chleb, tutejszy przysmak, tradycyjnie wypiekany ciemny chlebek z różnymi suszonymi owocami i przyprawami.