Podróż na Wasini Island
Po śniadaniu spakowaliśmy się i pożegnaliśmy z Arnoldem. Przed przejazdem na lotnisko zaszliśmy do naszej ulubionej knajpki See Front Restaurant na kufel soku. Spotkaliśmy się tam z wczorajszymi znajomymi z rejsu, Antonem i Sarą. Anton chciał jeszcze porozmawiać z yacoolem o bieganiu. Potem razem poszliśmy na przystań, skąd łódką popłynęliśmy na przeciwległą wyspę Manda, gdzie jest lotnisko.
Nasz samolot przyleciał o czasie, ich spóźnił się pół godziny. Hiszpanie lecieli jeszcze do Nairobi, skąd wybierali się na trzydniowe safari po Masai Mara. W sumie spędzili w Kenii dwa tygodnie wakacji, z tego kilka dni na tanzańskim Zanzibarze. Byli nim rozczarowani. Stwierdzili, że jest bardzo komercyjny, pełen drogich hoteli i europejskich, głównie włoskich turystów. Jak ma się dużo kasy do wydania, to fajne miejsce. Jak podróżuje się bardziej budżetowo, to niestety nie zazna się wielu przyjemności i nie skorzysta w pełni z tego miejsca. W porównaniu z Zanzibarem Lamu bardziej im się podobało. Na pewno każdy bez względu na budżet jakim dysponuje znajdzie tu ciekawe opcje dla siebie. Lamu jest też bardziej autentyczne i pełne folkloru. Cieszę się tym bardziej, że ostatecznie na to miejsce się zdecydowaliśmy. Kto wie jak długo jeszcze takim pozostanie. Dzieciaki siedzą już z nosami w komórkach. Nawet szczelnie okryte burkami kobiety chodzą z tabletami i robią sobie selfi.
Samolotem przelecieliśmy z Lamu do Mombassy. Lot trwał raptem 45 minut. Widoki na piaszczyste plaże ciągnące się kilometrami. W Mombassie na lotnisku podszedł do nas kierowca taxi i zaproponował swe usługi. Chcieliśmy wymienić gdzieś po dobrym kursie pieniądze, bo na lotnisku był bardzo kiepski przelicznik. Taksówkarz nazywał się Johnton. Pochodził z Kisumu. Jak dowiedział się, że rok temu jedliśmy rybę nad Jeziorem Wiktorii był zachwycony. Jak jeszcze użyliśmy paru słów w suahili, byliśmy już swojaki.
Johnton zawiózł nas do centrum, gdzie nie wychodząc z auta wymieniliśmy dolary. Zrobiliśmy też sobie pamiątkową fotkę pod symbolicznymi kłami. Dalej przejechaliśmy na prom, który miał nas przewieźć z wyspy na stały ląd, do Likoni. Między dwoma brzegami kursują w sumie trzy promy. Dla pieszych są one bezpłatne, auta osobowe płacą dolara za przejazd w jedną stronę. Staliśmy z dobre pół godziny w kolejce, zanim wjechaliśmy na prom. W między czasie patrzyliśmy jak dobijał i odpływał prom przewożący jedynie ludzi. Na jego pokład weszło około tysiąc osób. W końcu i my wjechaliśmy na prom. Przeprawa trwała niecałe 10 minut. Oficjalnie jest zakaz filmowania i robienia zdjęć. Yacool z ukrycia trochę ponagrywał, ja pstryknęłem parę fotek.
Zaraz koło przystani na drugim brzegu znajdowała się stacja matatu skąd odchodziły autobusy do Shimoni. Tam mieliśmy dojechać. Szybko znaleźliśmy właściwy autobus, różowy, z osobną kabiną kierowcy. Zaskoczyła nas niska cena przejazdu, 250 ksh, czyli 2,5 dolara od osoby. Autobus zapełnił wszystkie miejsca i ruszyliśmy. Za oknem płaski krajobraz. Momentami pola przypominały zupełnie polskie pejzaże. Jedynie palmy kokosowe i niekiedy bananowce nie pasowały do polskiego obrazka. Widzieliśmy plantacje trzciny cukrowej i fabrykę cukru.
Mijane domy w większości miały drewniane szkielety, uszczelnione gliną i dachy uplecione z liści palmowych. Po około 1,5 h jazdy skończył się asfalt. Następnie jechaliśmy czerwoną, wyboistą drogą. Odcinek 15 km pokonaliśmy w godzinę. Czułam, że mam obite plecy i wszystkie wnętrzności od tych wybojów. Byłam zlana potem, było bardzo gorąco i duszno. W myślach powtarzałam sobie, że nie będę więcej planować żadnych wycieczek poza Iten. Chłopak w busie, pełniący rolę nawoływacza pasażerów widząc moje zmęczenie kilka razy z uśmiechem wołał do mnie „hakuna matatu my friend”. Na szczęście przed osiągnięciem punktu krytycznego moich możliwości dotarliśmy na miejsce.
Shimoni to mała wioska na końcu kenijskiego świata. Po wyjściu z busa podszedł do nas lokalny, uśmiechnięty mężczyzna. Zapytał czy jestem Agata. Nazywał się Feisal i był naszym gospodarzem. Kupiliśmy szybko trochę owoców na straganie i poszliśmy za nim na przystań. Feisal zabrał nas swoją łodzią na przeciwległą wyspę Wasini. Ponieważ był niski poziom wody zacumował około 100 metrów od brzegu. Wzięliśmy plecaki i zeskoczyliśmy do wody. Brodząc po kolana w ciepłej wodzie poszliśmy na brzeg. Czekała tam już na nas jego europejska żona, Amina. Zaprowadziła nas do naszego domku. Miejsce to nazywa się Blue Monkey Cottage. Nazwa pochodzi od małp, które są tu częstymi gośćmi. Domek schowany jest w buszu, ma duży taras, łoże z moskitierą z widokiem na górujący nad resztą roślinności baobab. Na wyspie nie ma słodkiej wody. Mieszkańcy gromadzą ją w zbiornikach. Wodę należy oszczędzać. Wnętrze domku ma lokalne akcenty, muszle wkomponowane w ściany łazienki, konary mangrowca niczym obrazy zdobią ściany.
Kolację zjedliśmy już po zmroku. Tu robi się ciemno ok 18:30. Amina zaserwowała nam lokalne wegetariańskie specjały, typowe dla kuchni suahili. Był ryż gotowany na mleku kokosowym, chappatti i przepysznie doprawione duszone warzywa. Jeśli dobrze zrozumiałam były tam też wodorosty z mangrowego lasu.
Nasz gospodarz – Feisal mówi w sześciu językach! Opanował suahili, angielski, francuski, niemiecki, holenderski, arabski, a nawet polski. Yacool zauważył, że jest bardzo szczupły i mógłby biegać. Ale ten sport nie jest jego mocną stroną, jest pasjonatem sportów wodnych, żeglowania i nurkowania.
Dochodzi 20, leżymy i wsłuchujemy się w dźwięki przyrody. Szum oceanu, cykady. W oknach mamy tylko moskitiery. W pobliżu słychać jak coś przedziera się przez krzaki. Może to blue monkey? Jutro sprawdzimy.