Pakistan – Peszawar
Kiedy w sierpniu dostałam propozycję wyjazdu do Pakistanu miałam tylko chwilę na podjęcie decyzji. Pierwsza reakcja: super jadę. Ale za chwilę naszły mnie jednak wątpliwości czy to na pewno dobry pomysł. Uporczywa myśl Pakistan – Osama – terroryści. Zadzwoniłam szybko do yacoola co on na to. Jego reakcja: „o ku..a, Pakistan?!”. Potem telefon do Arka (szefa) z pytaniem o jego opinię: „pewnie jedź, spodoba ci się, to jest totalna egzotyka!”. Mhm, do tej pory egzotyka kojarzyła mi się raczej z białymi plażami i palmami… Ok, zgodziłam się. I była to świetna decyzja!
Ostatni dzień w Pakistanie mieliśmy zaplanowany na zwiedzanie Peszawaru. Miasto to leży na zachód od Islamabadu, ok 60 km od granicy z Afganistanem. Liczy blisko dwa miliony mieszkańców. Zamieszkiwany jest głównie przez Pasztunów, etniczną grupę tego regionu.
Do zwiedzania miasta zostało nam przydzielonych dwóch przystojnych policjantów z policji turystycznej. Jednak podczas całodniowego pobytu nie zaznaliśmy żadnych oznak wrogości. Wręcz przeciwnie. Ludzie byli wyraźnie nas ciekawi, przyjaźni.
Towarzyszył nam też zawodowy fotograf, obładowany aparatami z wielkimi teleobiektywami. Kolejnego dnia dostaliśmy link do wzmianki w internecie o naszej wizycie w Peszawarze 🙂
Najpierw zwiedziliśmy zabytkowy meczet. Jego ściany i sufit pokryte były kwiatowymi malowidłami. Kolory uzyskiwano dawniej ze zgniecionych na pył kamieni. Spacer przez dzielnicę handlową. Wąskie uliczki pełne butików ze złotą biżuterią, starociami. Tylko kobiet brak… Przez cały dzień widziałam raptem kilka, szczelnie zasłoniętych długimi szatami, łącznie z twarzą. Przemykały się niczym duchy.
Później trafiliśmy na uliczki, gdzie sklepiki były bardziej „męskie”. Małe zakłady krawieckie i miejsca, gdzie mężczyźni wyrabiali tradycyjne instrumenty muzyczne. Kilka dni wcześniej na takich właśnie grali nam w Hunzie.
Ruch na ulicach byl bardzo duży. Każdy gdzieś się spieszył. Trójkołowe riksze jeździły w każdą stronę. Panował upał i powietrze było gęste i lepkie. Mężczyźni ciągnęli ciężkie wózki wyładowane po brzegi towarami. Ściany budynków oblepione były sądzą z pobliskich knajp i otwartych palenisk, gdzie przygotowywane było jedzenie. Uliczni sprzedawcy oferowali świeżo wyciskane soki z granatów i trzciny cukrowej. Kupiłam sok z granatów, był pyszny, ale sprzedawca dodał do niego kostki lodu. Upiłam kilka łyków i z żalem odstawiłam, ale bałam się kolejnych problemów żołądkowych.
Przejechaliśmy rikszami przez zatłoczone ulice. Przespacerowaliśmy się zabytkową dzielnicą, wśród starych drewnianych domów. Peszawar leżał na trasie jedwabnego szlaku i ulice te zamieszkiwały dawniej bogate rodziny kupieckie. Niespodziewanie zostaliśmy zaproszeni do jednego z takich domów. Jego właściciel (potomek dawnych kupców ) widząc naszą grupę zaproponował, byśmy zobaczyli jak mieszka. Po przejściu drewnianego przedsionka weszliśmy na wewnętrzne patio. Dom miał kilka pięter, pięknie rzeźbione drzwi i fasady. Był wyraźnie nadgyziony zębem czasu. Miałam nawet obawy, czy podłoga się pod nami nie zapadnie, gdy wszyscy weszliśmy do jednego z pokojów. Centrum każdego pomieszczenia stanowiła drewniana rzeźbiona półka, trochę w kształcie ołtarza. Jej wnęki wypełniały ozdobne naczynia. W oknach były kolorowe witraże. Sufit był także drewniany i pięknie rzeźbiony.
Później zwiedzaliśmy inny z domów, zamieniony obecnie w muzeum.
Przewodnik oprowadził nas opowiadając jak dawniej wyglądało tu życie. Na najniższym poziomie znajdował się kiedyś skarbiec, gdzie rodzina przechowywała pieniądze i złoto. W czasie upalnego lata życie, spotkania towarzyskie czy sypialnie przenosiły się do dolnych pomieszczeń. Za to jesienią i zimą mieszkańcy spędzali czas na wyższych piętrach, na tarasach.
Mimo, że dom był w dużo lepszym stanie niż poprzedni zabrakło w nim tej autentyczności, której na zupełnym spontanie zaznaliśmy chwilę wcześniej. Zwiedziliśmy też Muzeum Narodowe. Główna wystawa poświęcona była buddyzmowi, który był tu wyznawany zanim nastała era islamu.
Nasz lokalny przewodnik zabrał nas do restauracji, gdzie siedząc na dywanach i poduszkach zjedliśmy lunch. Miejsce to znajdowało się na wewnętrznym dziedzińcu, trudno byłoby tu trafić nie znając go. Panował tu większy spokój niż na ulicach dookoła. Oczywiście posiłki „na mieście” spożywają jedynie mężczyźni. Jedzenie było bardzo dobre, na koniec tradycyjnie ziołowa herbata. Gdy kończyliśmy jeść podeszła do nas dwójka chłopców, w rękach mieli wagi. Każdy z nas chętnie się zważył i dał dzieciakom drobne banknoty. Daliśmy im też jedzenie, które zostało z naszego obiadu. Siedli obok, zjedli, resztę zjadł starszy mężczyzna. Nic się nie zmarnowało.
Jedna z koleżanek z naszej grupy marzyła, by zasiąść za kierownicą tradycyjnej pakistańskiej ciężarówki. Nasz guide zawiózł nas do dzielnicy, gdzie znajdowały się warsztaty, w których powstają te kolorowe cuda. Przerobienie ciężarówki kosztuje od 1000 do nawet 7000 USD. Każdy projekt jest inny, zależy od pomysłowości i zasobności portfela właściciela. Obeszliśmy ten swoisty „plac budowy”, każdy miał szansę usiąść za kółkiem, porobiliśmy foty.
Wieczorem opuściliśmy Peszawar kierując się już do Islamabadu i dalej na lotnisko i lot do domu. Nie da się opisać ilości wspomnień i wrażeń jakie mam w głowie po tej podróży… Egzotyka niejedno ma imię…