Ali Samosa
24.01
Nad ranem obudziło nas najpierw nawoływanie muły, a potem przeraźliwy ryk osła. Makgajwer trzyma dyscyplinę i poszedł rano pobiegać. Zrobił wzdłuż wybrzeża 11 km. Trudno się tu biega, raz że jest duszno i gorąco, a dwa że nie ma ścieżek biegowych. Wrócił, gdy my kończyliśmy już śniadanie. Po treningu chciał odpocząć, my natomiast popłynęliśmy do Shella, pobliskiej wioski, gdzie jest piękna plaża.
Dzień spędziliśmy nad oceanem. Bartek zrobił swoją ponad dwugodzinną sesję jogi, yacool porobił swoją. My się opalałyśmy i pływałyśmy. Ponieważ na plaży dość mocno wiało, Janek wymyślił patent, by nie zwiewało nam ręczników. Pozbierał z plaży kokosy i napełnił je piaskiem, po czym przygniótł nimi rogi ręczników.
Wczesnym popołudniem poszliśmy wgłąb wioski poszukać jakiejś knajpki na lunch. Uliczki są tu wąskie jak w Lamu, ale znacznie czystsze. Jest tu sporo domów, w których mieszczą się ekskluzywne hotele i apartamenty. Podobno 30% zamieszkujących Shella ludności to Europejczycy, którzy mają tu swoje prywatne wille. Na jednej z uliczek zaczepił nas mężczyzna. Zapytał dokąd idziemy, a gdy usłyszał, że szukamy miejsca gdzie możemy coś zjeść zapytał czy wiemy kim jest. Oczywiście nie mieliśmy pojęcia. Wtedy przedstawił się jako Ali Samosa i powiedział, że ma swoją restaurację i zaprasza nas na wegetariańskie samosy. W ręku miał książkę gości, do której wpisali się jego wcześniejsi goście chwaląc dobrą kuchnię i miłą atmosferę. Prowadził nas wgłąb osady, a my zaczęliśmy się zastanawiać czy to dobry pomysł,by podążać za nim. Przez na w pół otwieraną bramę weszliśmy za nim na podwórko, a następnie po schodach poprowadził nas do mieszkania. Wewnątrz stały nakryte obrusem stoły. Ali przyniósł nam sok z tamaryndowca. Był słodko kwaśny, bardzo ciekawy smak. Za chwilę przyniósł samosy i chapati oraz fasolę. Samosy i chapati były świetne. Po jedzeniu odprowadził nas na wybrzeże, szedł do meczetu na modlitwę. My zaszliśmy jeszcze do restauracji nad brzegiem oceanu na kawę.
Do Lamu wracaliśmy ze znajomym kierowcą łódki chwilę przed zachodem słońca. Przy naszym guesthousie kobiety piekły ziemniaki i małe falafele. Kupiliśmy wszystko co miały akurat przygotowane. Wieczorem poszliśmy jeszcze na kolację. Michał zaprowadził nas do ładnej restauracji, połączonej z hotelem, gdzie były serwowane pyszne, świeże soki i grał zespół na żywo, muzykę suahili. Później wstąpiliśmy do lokalnej knajpki, w której wcześniej Makgajwer był na obiedzie. W restauracji nie było prądu. Obsługujący nas mężczyzna poświecił telefonem, by pokazać nam przygotowane w garnkach potrawy. Zjedliśmy na zewnątrz odganiając łaszące się o nogi wygłodniałe koty. Zmęczeni wróciliśmy w dobrych humorach do domu.