Czarne safari

  • 100_1076
  • 100_1077
  • 100_1078
  • 887502_10206440266717973_804863081626296119_o
  • 905556_10206440273118133_7605071279463552359_o
  • 10256619_10206444539024778_1322913424433483242_o
  • 11040634_10206444521544341_7833186488217104714_o
  • 12022500_10206444550425063_5082259556681427874_o
  • 12027252_10206440255677697_1629618090670338813_o
  • 12028821_10206440275878202_5478891884027441106_o
  • 12029801_10206444546744971_3265126257965744928_o
  • 12045416_10206440277558244_2524159059306134556_o
  • 12045424_10206444517984252_9117991204393811257_o
  • 12045541_10206440252077607_6011189745116282588_o
  • 12045712_10206440265757949_1995188711298612993_o
  • 12052563_10206444537544741_3870463857008324041_o
  • 12182463_10206440261477842_5290698908436061861_o
  • 12182586_10206444525104430_4449039770370628729_o
  • 12182738_10206444532664619_7801728780756258571_o
  • 12182804_10206444508144006_8931163191083577741_o
  • 12182936_10206440274878177_4294660731679712002_o
  • 12184069_10206440242637371_8134809087396125988_o
  • 12184121_10206444526624468_6451566710906196635_o
  • 12184166_10206440270038056_8312528311112321915_o
  • 12184983_10206444516584217_4805968296008207309_o
  • 12185300_10206444531104580_1069827389479359410_o
  • 12185315_10206440246837476_3399677949420742149_o
  • 12185393_10206444510064054_1715679027040267697_o
  • 12186314_10206444543704895_7189381855545893729_o
  • 12186451_10206444541664844_9189575597717643372_o

 

Sobota, 24 października, ranek

Dziś mieliśmy mega przeżycie, nasze pierwsze prawdziwe safari, coś czego nie oferują biura podróży – czarne safari.

Zgodnie z umową wstaliśmy o świcie i wyszliśmy przed hotel, skąd miał nas odebrać pickup Wilsona. 5:30 zupełne ciemności, z dała dochodziły jedynie odgłosy nawoływania z meczetu. Po chwili rozpiały się koguty. Zaczynało świtać. Chłopaki trochę się spóźnili, ale do tego już przywykliśmy. Gdy podjechali podeszliśmy na tył paki, podnieśliśmy plandekę, by wejść do środka. Okazało się to nie takie łatwe, bo auto było wypełnione po brzegi. Część siedziała na blaszanych wewnętrznych nadkolach, inni na podłodze, reszta stała zgięta w pół. Jechaliśmy jak sardynki w puszce, rozmawiając i śmiejąc się. Plan był taki: auto wywozi biegaczy ok. 35 km poza Iten i tam zaczyna się trening – bieg powrotny do Iten. Oni mieli biec, a my w aucie podawać bidony, odbierać ciuchy, które po drodze w biegu zdejmowali i zgarniać na pakę tych, którzy odpadali.

Po dotarciu na miejsce startu wszyscy się wyładowaliśmy. Wtedy policzyłam, że wewnątrz jechało 20 biegaczy i naszą dwójka. Sporo jak na jedno auto! Chłopaki zaczęli się rozbierać, zaliczać „krzaki”, rozgrzewać. Wilson puścił na całą parę zgraną wczoraj w swojej dyskotece muzykę. Zaczęliśmy tańczyć. No ale to miał być ciężki trening więc po chwili wszyscy się zebrali wkoło Kipsanga, a ten wydawał instrukcje na temat tempa i odległości na dziś zaplanowanej. Wkrótce ruszyli, yacool poderwany rytmami kalenjin songs ruszył z nimi. Wkrótce tempo wzrosło i odpuścił.

W aucie pełno było bidonów, nieoznakowanych. Wiedzieliśmy jedynie, który należy do Wilsona. Śmialiśmy się, bo tym razem kierował autem nowy facet, który nie znał tej trasy. My za to nie mieliśmy pojęcia, który bidon jest czyj. Kierowca postanowił, że biały bidon jest dla wszystkich. I tak zostało. Pilnowaliśmy jedynie, by Kipsang i Ronoh dostali swoje. Po kilku kilometrach grupa zaczęła się mocno rwać. Wkrótce zrobiły się duże przerwy między biegnącymi, a my byliśmy bliscy pomylenia drogi, jako że ta rozdzielała się wielokrotnie. Na szczęście miejscowi stojący przy drodze byli w tych sytuacjach bardzo pomocni.

Mijaliśmy też inne grupki biegaczy. W jednej z nich rozpoznaliśmy kolejnego znajomego, z którym jeszcze nie udało nam się spotkać.
Co chwila na drodze pojawiały się stada krów. Nie wszystkie chętnie z niej schodziły. Jedna nawet próbowała pogonić rogami jednego z biegnących! Droga po wczorajszych deszczach była bardzo mokra, gliniasta, samochód na niej tańczył. Do tego kręta, miejscami ostro pod górę. Bałam się czy nie wjedziemy w któregoś z chłopaków. Mamy fajne ujęcia, będzie z tego dobry film. Wilson i większa część ekipy zakończyła trening na 25 km, reszta dobiegła do 35 km. Kilka osób odpadło szybciej i wskoczyło na pakę. Po skończonym treningu, gdy wszyscy już dobiegli i ochłonęli, znowu zaczęli podrygiwać w rytm kenijskich przebojów. Później hop na pakę i podwózka nas pod hotel, a reszty do centrum Iten. Chłopaki pokładali się ze śmiechu, gdy porównywaliśmy ich chude kolana z łokciem yacoola. Zgadnijcie co było grubsze… na pocieszenie yacool usłyszał, że nie może mieć więcej niż 27 lat. To fajnie, bo mógłby być ojcem większości z nich. Mi dawali 22 lata, ale pewnie chcieli się podlizać.

Wczoraj wieczorem zeszliśmy z Jackiem na dyskotekę. DJ grał przeboje z lat 80-tych i afrykańskie rytmy. Świetnie się bawiliśmy, choć byliśmy jedynymi na parkiecie. Na chwilę dołączył do nas pijany, starszy Keniol, pokazał kroki taneczne. Reszta gości siedziała nad pełnymi frytek talerzami, piła piwo i wgapiała się w swoje komórki. I w nas. Tańczących mzungu. Dlatego dziś przed rozstaniem się z chłopakami rzuciliśmy hasło, by przyszli wieczorem do nas na tańce. Zobaczymy czy się zbiorą.

Mimo, że byliśmy zmęczeni po porannej przygodzie poszliśmy na nasz trening. Pod czujnym okiem yacoola poćwiczyłam dziś podbiegi i zbiegi oraz zrobiłam kilka przebieżek na stadionie Kamariny. Po drodze zaczepiały nas dzieci, chciały potrzymać za ręce, podotykać. Musimy rozdać im zabawki, które wzięliśmy z Polski.

Obsługa hotelu szykuje się do lunchu, ja siedzę na słonecznym patio pisząc do was i popijając zimne piwo. Yacool śpi w pokoju, szykuje formę na wieczorną imprezę.

 

 

Sobota, 24 października, popołudnie

Dziś sobota i Iten tętniło życiem bardziej niż w zwykłe dni. Dzieciaki nie szły do szkół i biegały wszędzie stadnie. Poszliśmy wczesnym popołudniem na rekonesans centrum. Celem był zakup czerwonych bananów, które wyjątkowo nam smakują. Ostatnio nigdzie ich nie znalazłam, powiedziano mi, że na sobotnim rynku powinny być. Tak więc poszliśmy do „down town” Iten i faktycznie dzisiejszy rynek był bardzo okazały.

Mnóstwo straganów, porozkładanych na ziemi towarów na sprzedaż, począwszy od warzyw i owoców, poprzez używane ciuchy, torebki, plastikowe, gumowe buty, do malutkich ususzonych rybek. Yacool skubnął jedną i twierdził, że ciekawy smak. Z oporem skusiłam się też, ale jak dla mnie to po prostu mała śmierdząca rybą sucha rybka… ble. Wyplułam, bo nie byłam w stanie przełknąć tego smaku. Na szczęście obok kupiliśmy banany i zabiłam ten rybi posmak. Chodzenie z kiścią bananów po targowisku nie jest wskazane, co chwila ktoś mnie zaczepiał, bym mu jednego dała.

Wśród butów yacool znalazł nawet jednego buta marki Kalenji. Był też facet, który tuningował buty! Odcinał cholewkę od podeszwy i tworzył nowy model. Taki miejscowy customizing. Na pobliskim boisku dzieciaki grały w piłkę. W różnym wieku i stroju. Jeden chłopiec miał tylko jednego buta, na tej nodze, którą kopał piłkę. Dzieci biegły za nami, ale w pewnej odległości, rozpierzchły się, gdy tylko się odwracaliśmy.

Postanowiliśmy odwiedzić jednego z chłopaków, Reubena, któremu yacool przerobił buty. Wcześniej pokazywał nam, gdzie mieszka. Jego nie zastaliśmy, ale za to wpadliśmy na innego z teamu Kipsanga, Meshacka.

Poprosiliśmy, by pokazał nam jak mieszka. Wynajmuje jeden pokój w murowanym ciągu mieszkań. Warunki w jakich żyje od 2 lat odbiegały od jakichkolwiek naszych standardów. Nawet on przyznał, że jest ciężko, ale się nie skarży, jest tu, by trenować. Pokój wielkości ok 7 m2, w nim łóżko, stolik, fotel. Wszędzie pełno rzeczy, ubrań, naczyń, resztek jedzenia. Jedno okno i drzwi wejściowe. Nie ma prądu, kuchni, ani łazienki. Prysznic stanowi murowany drewniany wychodek, wielkości ok. 1 m2. Wchodzi się do niego z wiadrem z wodą i zamyka za sobą drzwi. Trzeba się myć za dnia, by przez szpary w drewnianych drzwiach wpadało choć trochę światła… oglądanie toalety sobie odpuściliśmy. Wynajęcie tego miejsca kosztuje go 10 USD miesięcznie. To najtańsza i najbardziej hardcorowa opcja jaką tu widzieliśmy. Przynajmniej jak na razie… Bardziej hardcorowo jest już chyba tylko w interiorze wśród koczowniczych plemion. Zadziwiające jest to, że mimo warunków w jakich żyje jest czysty i schludnie ubrany. Mają tu chyba bzika na punkcie czystości. W każdym obejściu wisi i suszy się pranie. Nasi znajomi, gdy spotykają się z nami poza treningami zawsze ubrani są w dżinsy lub spodnie od garnituru i koszule z kołnierzykiem. My przy nich wyglądamy mało elegancko. Zwłaszcza, że nasze ciuchy są już mocno naznaczone afrykańską ziemią. Śmiejemy się, bo tak jak atrakcją są dla nas spotykani ludzie, tak my stanowimy ciekawostkę dla nich. Robią nam swoimi komórkami zdjęcia, a kobiety pokazują nas swoim dzieciom palcami.

Do hotelu wracaliśmy w strugach deszczu. Największą ulewę przeczekaliśmy pod blaszanym daszkiem, razem z innymi, którzy nie zdążyli dojść do domu przed burzą. Tu jak pada to na maksa. Ulicami płyną strumienie wody, a drogi poboczne zamieniają się w czerwone, gliniaste grzęzawiska. Dobiegliśmy do hotelu, zmarznięci, przemoczeni i totalnie ubrudzeni. Kto by pomyślał, że będziemy trząść się z zimna w Afryce…

Wieczorem spotkaliśmy się w biurze z Wilsonem, który chciał wspólnie z yacoolem przeanalizować wcześniejsze nagrania z treningów. Kipsang to gadżeciarz i bardzo spodobała mu się kamerka, która nagrywa 240 klatek na sekundę i pozwala na konkretne slow motion. Wilson przyznał, że przy swoim wzroście mógłby mieć dłuższy krok podczas biegu. Yacool ma swoje teorie na ten temat. Niestety mamy za mało czasu, bo w niedzielę rano Wilson leci do Nowego Yorku na maraton. Ale chłopaki wstępnie umówili się na ponowne, dłuższe tym razem robocze spotkanie w przyszłym roku.

Zeszliśmy do dyskoteki, gdzie czekali już na nas znajomi biegacze. Tym razem lokal był pełen, ale znowu nikt nie tańczył. Postanowiliśmy rozruszać imprezę i wkroczyliśmy na parkiet. Wkrótce dołączył do nas Masaj i zaczął prezentować przed yacoolem swój taniec. Chyba z elementami wojennymi, bo co jakiś czas pohukiwał i prężył się. Miał fajne wyczucie rytmu, mimo sporego brzuszka. Wyraźnie upodobał sobie yacoola. Tańczenie za rękę, facet z facetem jest tu normą. Większość tańczących chłopaków, to chudzinki, które w swoich podrygach przypominały mi walczące koguty. Poza tym stwierdziliśmy, że to chyba taki ich sposób na piwo… nie masz kasy zatańcz z mzungu, nieważne z chłopakiem czy dziewczyną. Furorę na parkiecie zrobiła jedna z dziewczyn, która miała konkretną pupę i wiedziała jak jej użyć.

Lokal Kipsanga, to miejsce spotkań i główna atrakcja dla mieszkających tu młodych. Przy jednym ze stolików siedział tegoroczny zwycięzca maratonu w Paryżu. W pewnej chwili do tanc budy przyszedł ze swoją dziewczyną, pejsem i znajomymi Asbel Kiprop. No to brakowało nam jeszcze Rudishy i Faraha i mielibyśmy mistrzowski komplet! Genialne było jak Kiprop robił fotki stojącemu za konsolą Wilsonowi. Mieliśmy niezły ubaw. Do pokoju wróciliśmy w stanie wskazującym, późno. Impreza trwała do rana. Szyby drżały nam w oknach. Jak ucichło, to zaczął się poranny harmider, sprzątanie, rozmowy na korytarzu, gotowanie. No nie dadzą nam tu pospać…

 

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna jest chroniona przez reCAPTCHA i Google Politykę Prywatności oraz obowiązują Warunki Korzystania z Usługi.