Podróż na kenijskie wybrzeże
Po nocnej jeździe matatu z Iten do Eldoret i potem do Nairobi dotarliśmy na lotnisko. Przesiedzieliśmy w tej samej kafejce co miesiąc temu po przylocie do Kenii parę godzin, czekając na samolot do Lamu. Okazało się, że czeka nas lot z krótkim postojem w Malindi. Samolot wystartował z półgodzinnym opóźnieniem. Po godzinie byliśmy w Malindi. Po drodze było dobrze widać wierzchołek Kilimandżaro. W Malindi samolot wysadził cześć pasażerów i w ich miejsce zabrał kolejnych lecących do Lamu. Po 25 minutach byliśmy na miejscu. Malutkie lotnisko z jednym pasem startowym. Wyszliśmy z samolotu i zderzyliśmy się z falą gorąca. Po raz drugi w tym roku poczuliśmy żar Afryki. Po wyjściu z hali przylotów na gości czekało kilkunastu lokalsów. Jeden podszedł do mnie pytając czy jestem Agata. Zdziwiłam się, skąd wiedział, że to akurat ja, razem z nami przyleciało jeszcze z dwudziestu białych. Odparł, że się domyślił.
Razem z innymi podróżnymi przeszliśmy w pełnym słońcu ze 300 metrów w kierunku pomostu skąd odpływają łódki na drugą wyspę, Lamu. Lotnisko znajduje się na wyspie Manda. Przepłynięcie kanału zajęło nam dosłownie 5 minut. Woda była wzburzona, mocno wiało. Okazało się, że tydzień temu rozpoczął się w tej części wybrzeża „windy season”, który potrwa do połowy lutego. Tego nigdzie nie wyczytałam. Dobiliśmy kołyszącą się mocno łódką do pomostu i za naszym przewodnikiem udaliśmy się do hotelu, Jumbo Guesthouse. Droga prowadziła bardzo wąskimi uliczkami, w zasadzie chodnikami. W niektórych problem z minięciem się miałyby dwie osoby. Zabudowa przypominała mi trochę tę marokańską. Wszędzie jest sporo kotów, wylegują się leniwie na rozgrzanych schodach. No i osiołki. To główny środek transportu na wyspie. Dzieciakom służą też do zabawy, urządzają sobie na nich wyścigi.
W hotelu przywitał nas właściciel, Arnold. Bardzo sympatyczny i rozmowny facet. Jest Niemcem i mieszka na wyspie prowadząc hotel od 9 lat. Zaprowadził nas do naszego pokoju, dał czas na odświeżenie się po 18h podróży. Potem zaprosił na taras na dachu budynku na rozmowę. Roztacza się z niego widok na dachy budynków, port, kanał, sąsiednią wyspę. Arnold poczęstował nas świeżym sokiem i wszystko szczegółowo wyjaśnił. Dał nam mapę miasta z rozrysowanymi atrakcjami turystycznymi, knajpkami. Opowiedział co, gdzie i za ile. Poinformował też o całej masie aktywności, z których możemy tu skorzystać. Nie wiem tylko czy starczy nam czasu i sił. Szkoda, że jest taki silny wiatr, bo już jutro popłynęlibyśmy tradycyjną łodzią, dhow w rejs. Boję się jednak kołysania, choroby morskiej i tego, że na łodzi nie ma żadnego zadaszenia, a słońce pali niemiłosiernie. Dziś po południu było +32 stopnie, w nocy ma spaść do +24. Poczekamy, może wiatru się trochę uspokoi, a w tym czasie kupimy sobie jakieś nakrycia na głowę.
Poszliśmy na spacer promenadą. Gdyby nie pędzące na osłach dzieciaki, oldboysi zaczepiający nas, by sprzedać swe usługi oraz Masajowie z błyskotkami, można by pomyśleć, że spacerujemy promenadą w Kołobrzegu.
Woda w oceanie gorąca. Arnold mówił, że ma 27 stopni i wcale nie przesadził. Jutro przetestujemy. Okazało się, że Arnold biega, kiedyś całkiem poważnie. Ma 14 minut z hakiem na 5000m i poniżej 31 minut na 10000m. Biegał też maratony i biegi górskie. Przy okazji jeszcze go wypytamy. Czy sami skusimy się na trening między osłami w tej garze, nie wiem. Chwilowo odpoczynek.
Spotkani miejscowi narzekali, że osły są zastępowane powoli przez hałaśliwe motorki. Lawirują one dość niebezpiecznie między spacerowiczami. Lamu jest zamieszkane w prawie 100% przez Muzułmanów. Stoi tu kilka meczetów. Dlatego też, zwłaszcza ja nie powinnam chodzić po miasteczku w krótkich spodenkach i koszulce. Muszę zakrywać kolana i ramiona. W tym upale nie jest to najfajniejsze. Ponoć na plaży nie ma tego wymogu.
Na obiad zjedliśmy barakudę w jednej z restauracji, którą polecił nam nasz gospodarz.
Jest 19:30 imam wzywa wiernych do modlitwy. Nie dane jest nam zaznać ciszy w Afryce…