Pożegnanie z Kenią
Powroty do domu po pobytach w Kenii nigdy nie są łatwe. Zwłaszcza, gdy wita nas śnieg, grad i wichura, i gdy jeszcze kilkanaście godzin wcześniej chowaliśmy się przed piekącym słońcem.
Wczoraj ostatnie chwile w Watamu spędziliśmy na plaży. Poprzedniego wieczoru przeszliśmy się na pożegnanie po głównej uliczce ze sklepikami. Sprzedawcy prosili byśmy przynajmniej zajrzeli do środka, a gdy to już zrobiliśmy to nie chcieli nas wypuścić bez kupna choćby małego czegoś. Zaczepił nas jakiś chłopak, który twierdził że jest nauczycielem w tutejszej szkole. Prosił byśmy go wsparli kupując kredę, którą potrzebuje do przeprowadzenia lekcji. Kupiliśmy. Czy faktycznie był nauczycielem nie wiemy.
W innym blaszaku za kilkanaście dolarów kupiłam sobie robione na miejscu sandałki. Zdobione były kolorowymi koralikami. Potem sobie uświadomiłam, że to moja pierwsza para nie sportowych butów, którą sobie kupiłam od 10 lat 😉 Wybór był ogromny, trudno mi było się zdecydować. Jak już w końcu kupiłam, to przy wyjściu czekał już na mnie właściciel kolejnej budki z pamiątkami. Miałam dosłownie kilka ostatnich szylingów. A jego wyroby nie powaliły mnie na kolana. Ale on tak prosił, a ja nie potrafiłam odmówić więc w końcu kupiłam dwie cienkie bransoletki z koralików.
Janek odebrał zamówiony dla siebie wcześniej obraz skaczących Masajów. Obrazy to główne atrakcje, które lokalsi hurtowo malują tu. Wszystkie w zasadzie według jednej sztampy. Tak samo jak szyte po ciemku sukienki z kolorowych chust. Tych kupiłam sobie cztery, bo nie mogłam się zdecydować, w którym kolorze mi najlepiej. To także pierwsze niesportowe ciuchy od wielu lat. Liczę teraz na ciepłe i długie lato w Polsce, bym mogła je ponosić.
Wieczorami włoscy turyści wypełniają po brzegi włoskie restauracje, prowadzone przez Włochów. Zapytaliśmy kilku lokalnych chłopaków jaki jest ich stosunek do takiej ilości Włochów. Przyznali, że tolerują ich obecność, bo poniekąd dają im pracę. Z drugiej jednak strony w dużej mierze zabierają im możliwość zarobku. Dzieje się tak dlatego, że włoscy turyści, ale też i innej narodowości w głównej mierze przyjeżdżają do dużych hoteli i resortów prowadzonych przez Włochów, stołują się w ich knajpach. Korzystają z wycieczek na safari czy nurkowanie organizowanych przez hotele. Mniejsze lokalne knajpki, czy osoby oferujące swoje usługi, wynajęcie łodzi itp mają mniejsze szanse na pozyskanie klienta. Stąd też tak duże ilości włóczących się po plaży miejscowych, którzy sprzedają kokosy, bransoletki, proponują swoje usługi jako przewodników. Gdy turyści spacerują brzegiem plaży podłączają się i zaczynają opowiadać o morzu, pokazują w wodzie różne rybki licząc w ten sposób na niewielki napiwek. Spotkaliśmy też takich, którzy czasem pokonują na piechotę i trzy godziny drogi w jedną stronę, by od rana „polować” na turystów. My się od nich nie odcinaliśmy. Nie raz pozwalaliśmy im siebie prowadzić po brzegu plaży czy dnie oceanu w czasie odpływu. Myślę, że sporo na tym skorzystaliśmy.
Nasza droga powrotna do Poznania jest wieloetapowa. Trwa już ponad dobę. Najpierw lot z Malindi do Narobi. Potem kilkugodzinna przerwa i lot do Paryża, a następnie do Warszawy. Janek jest najbardziej zadowolony, bo ma okazję zwiedzać kokpity kolejnych samolotów. Piloci chętnie go wpuszczają do środka, a niektórzy pozwalają także usiąść za sterami. Oczywiście wtedy, gdy samolot bezpiecznie już wyląduje. Marzeniem Janka jest zostać pilotem. Ciekawimnie czy i on kiedyś zabierze swoją rodzinę w podróż po Kenii… Jeszcze tylko 3h w pociągu i będziemy w domu. Trudno mi uwierzyć, że zaledwie wczoraj leżałam i chłodziłam się w oceanie. Dziś przypominają mi o tym setki wykonanych zdjęć i paląca skóra na plecach i ramionach…