Przyjęcie zaręczynowe
Dziś doświadczyliśmy czegoś niezwykłego! Kilka dni temu znajomy kenijski biegacz, Richard Mengich, zaprosił nas na wesele. Tak przynajmniej go zrozumieliśmy. Okazało się, że to było dopiero przyjęcie zaręczynowe. Rozmach i ilość tradycji jakiej tego dnia zaznaliśmy przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. Do tego zabawa w gronie takich biegaczy jak Wilson Kipsang, Geoffrey Mutai czy Mary Keitany. Wszystkich, których znamy i chcieliśmy w tym roku ponownie spotkać udało się znaleźć w jednym miejscu.
Mieliśmy być na stacji benzynowej przed ósmą rano. Stąd ktoś miał nas odebrać i zawieźć na miejsce przyjęcia. Byliśmy na czas, ale nikt się nie zjawiał. Zadzwoniłam do Richarda, uspokoił nas ze śmiechem, że ktoś już po nas jedzie, że mamy czekać, bo to jest czas kenijski. Po pół godzinie przyjechał chłopak na motorku i ruchem głowy pokazał, że mamy wsiadać. Zawiózł nas dosłownie 500 metrów od miejsca, w którym czekaliśmy, do domu kolejnego biegacza Josphata Roticha. To z nim, jak się okazało mieliśmy jechać do Richarda. Josphat miał dziś pełnić rolę kamerzysty. Ma 41 lat i nadal biega 29′ na dychę! Jego żona też biega, startowała kilka razy w Polsce w półmaratonie i maratonie Orlenu, zawsze stając na pudle.
Od Josepha wyjechaliśmy o 9. Po drodze zajechaliśmy jeszcze po parę znajomych. Chłopak biegł w Pradze w tym roku i nas kojarzył. Po drodze zgarnęliśmy jeszcze 3 kolejne osoby, w sumie w terenowej starej toyocie jechało nas ośmioro, z tego dwóch chłopaków w bagażniku.
Dom rodzinny Richarda znajduje się niedaleko drogi, na której dwa lata temu razem z ekipą Kipsanga robiliśmy longruna. To znaczy oni biegli, a my w pick upie podawaliśmy im bidony. U Richarda wszyscy życzliwie nas przywitali. Na podwórku stało kilka budynków mieszkalnych, stodoła na kukurydzę i maszyna do jej mielenia oraz zagroda z krowami, największa duma gospodarza. Richard kocha krowy, nadaje im imiona biegów, tych które wygrał i tych, które jeszcze przed nim. I tak jedna nazywała się Breda, na pamiątkę wygranego tam półmaratonu, inna Boston, to przyszły cel. U Richarda spędziliśmy kolejne 3h. W tym czasie dostaliśmy lunch, ryż z ziemniakami i herbatę, ja cały termos czarnej i bardzo słodkiej. Zjeżdżali się kolejni goście, w tym Hanna i Joke, z Volare Sport, firmy menedżerskiej, która ma w swojej drużynie wielu z tych biegaczy. Czekaliśmy tak długo, ponieważ w tym czasie w domu przyszłej panny młodej trwały negocjacje. Podczas nich rodzice zaręczonych uzgadniali ile krów i innych rzeczy Richard będzie musiał przekazać rodzicom przyszłej żony, Faith.
Około 13 zapakowaliśmy się do aut i ruszyliśmy do domu Faith. Po kwadransie, bardzo wolnej jazdy w przybranych zielonymi gałązkami autach, dotarliśmy na miejsce. Tu na polanie stały rozstawione namioty i plastikowe krzesełka. Zaproszeni goście i okoliczni mieszkańcy cały czas się schodzili. Grała muzyka, prowadząca imprezę dziewczyna razem z kilkoma chłopakami tańczyła i śpiewała kalenjińskie przeboje. Negocjacje nadal trwały za zamkniętymi drzwiami domu.
Zadzwonił Kipsang, pytając gdzie jesteśmy, bo on akurat był po swoim longrunie i wpadł do Keellu. Yacool powiedział, by przyjechał do nas, w końcu znają się z Richardem. Dziewczyna siedząca obok wzięła od nas telefon i wytłumaczyła Kipsangowi, gdzie to jest.
Po kolejnej godzinie kobiety śpiewając „mamy to, w imię Jezusa” wyszły z domu. Oznaczało to koniec negocjacji. Potem Richard powiedział mi, że musi kupić przyszłym teściom cztery krowy. Wśród kobiet była narzeczona Richarda i jej druhny, ubrane w białe sukienki. Teraz śpiewający i tańczący korowód rytmicznym krokiem poszedł na skraj polany zasadzić cztery drzewka. To na pamiątkę dzisiejszego wydarzenia.
W międzyczasie na imprezie pojawił się Geoffrey Mutai. Poznaliśmy go trzy lata temu na biegu na dychę w Pradze. Ostatnie trzy lata były dla niego ciężkie sportowo. Zmagał się z poważną kontuzją, zaprzestał treningów, powiększyła mu się rodzina i mocno utył. Teraz twierdził, że powoli wraca do biegania, że zrzuca wagę i nie chce jeszcze zakończyć tej biegowej przygody. Geoffrey doskonale nas pamiętał, w końcu mają z yacoolem wspólne zdjęcia w hotelowym łóżku.
Poproszono nas byśmy weszli do domu, tam podano obiad. Wewnątrz w małym pomieszczeniu pod ścianami stały rzędy krzeseł, w przejściu do kolejnej izby kobiety znosiły garnki, z których nakładały posiłek. Jedzenia było mnóstwo -ryż, ziemniaki, chapati, dwa rodzaje mięsa, fasola, groszek z marchewką. Każdy dostał porządną porcję wszystkiego. Gdy tak siedzieliśmy i jedliśmy do środka wszedł Kipsang. Przywitał się ze wszystkimi i zaczął robić za kelnera, otwierając i rozdając jedzącym butelki z gazowanymi napojami. Na zewnątrz także wystawiono wielkie gary i częstowano resztę gości. W sumie na imprezie było około 700 osób. A to dopiero zaręczyny! Śluby są większe. Trudno mi to sobie wyobrazić widząc rozmach tej imprezy.
Po jedzeniu poszliśmy usiąść pod namiotami. Część ludzi już tam siedziała, inni stali na trawie dookoła polany. Zaczęła się cześć artystyczna. Były elementy kabaretu, tańce, śpiewy. Kobiety uroczyście wniosły torty, druhny i narzeczona założyły na siebie chusty i zaczęły kroić torty i częstować nimi gości. Potem był czas wymiany – matki i rodziny obu narzeczonych wymieniały się tortami. Jedna rodzina przekazała drugiej po grubym ciepłym kocu. Wszystko to odbywało się w rytm muzyki, tańczono i śpiewano. Wśród gości dojrzałam Mary Keitany. Usiadła z nami, przyszedł też jej mąż Charles. Pogratulowaliśmy jej tegorocznego rekordu w maratonie, 2:17:01. Tak jak rok temu w rozmowie z yacoolem mówili, że 2:15 dla kobiety jest niemożliwe, tak teraz widać, że mają na to chrapkę. Mary chce biec ponownie w Londynie w przyszłym roku, podobno ma mieć męskich pacemakerów.
Ostatnim punktem programu, przed ogólną zabawą, było wręczenie narzeczonym prezentów. Była owca, butla z gazem, koce i pościele i inne przydatne prezenty. My także daliśmy Faith i Richardowi prezent, podziękowaliśmy za możliwość dzielenia z nimi ich radości i pożegnaliśmy się. Była prawie 19, na dworze robiło się ciemno, a impreza się rozkręcała. Teraz był czas na wspólne tańce i zabawę. I to bez alkoholu.
Wilson zaproponował nam, że możemy się z nim zabrać do Iten. Musiał tylko najpierw pojechać do Eldoret coś załatwić, zaprosił nas na kolację. Ruch na drodze był bardzo duży, Kipsang prowadził auto jak kierowca rajdowy, widać, że lubi prędkość. Pojechaliśmy zobaczyć jego nową inwestycję na przedmieściach Eldoret. To spory budynek mieszkalny, w środku dwupokojowe mieszkania na wynajem. Wykańcza już je i wkrótce będą oddane do użytku. Dojeżdżając tam mijaliśmy się na drodze z traktorem. Wilson zatrzymał auto, by się przywitać z jadącym na nim chłopakiem. Po czym mówi, że to jego traktor. Haha. On jest niemożliwy! Na kolację Kipsang zaprosił nas do dużej eleganckiej restauracji, klubu. Zamówiliśmy posiłek i w końcu mieliśmy okazję, by przegadać temat treningu i innych projektów. Dołączył do nas jeszcze jeden mężczyzna. Okazało się, że to policjant, kenijski odpowiednik amerykańskiego CIA. Dał nam swój numer telefonu i zapewnił, że w Kenii możemy się czuć zupełnie bezpiecznie, a w razie problemów mamy do niego dzwonić.
Droga powrotna do Iten szybko minęła. Kipsang włączył covery reggae znanych utworów. Jechał jak szalony, muzyka głośno grała, ja z tylnego siedzenia sobie podśpiewywałam. W Keellu byliśmy przed północą. Pożegnaliśmy się i poszliśmy spać. Byliśmy wykończeni. Kipsang, mimo porannych prawie 40 km przebiegniętych na treningu i całego aktywnego dnia, zajrzał jeszcze na swoją dyskotekę. Grali do rana, ale dziś w nocy nic nas nie ruszało.