Słowenia – canonying + rafting
Bovec
W sobotę miała być ładna pogoda, w odróżnieniu od następnych dni, gdzie zapowiadają deszcze i burze, więc postanowiliśmy pojechać do Bovec. Jest to nieduże miasteczko, położone w pięknej dolinie rzeki Soca, raj dla miłośników sportów wodnych. Ja chciałam w końcu spróbować raftingu, Janek bardziej canonyingu, żeby to pogodzić zabookowałam dla nas udział i w jednym i drugim.
By być w miejscu zbiórki na czas musieliśmy wyjechać o 6 rano. Janek ustawił najszybszą trasę, a ja nie spojrzałam tylko ruszyłam. Po godzinie jazdy nawigacja powiedziała, że za chwilę przekroczymy granicę kraju. Okazało się, że prowadzi nas przez południowe Włochy, dzięki temu uniknąć mieliśmy jazdy wąskimi górskimi drogami i wioskami. Super, tylko przypomniałam sobie, jak pan w wypożyczalni pytał czy zamierzamy przekraczać autem granicę, a ja odparłam, że nie. Zatrzymałam się na poboczu i zadzwoniłam do wypożyczalni. Sądząc po głosie pana musiałam go obudzić, no fakt, była sobota, 7 rano… Odrzekł, że to nie problem i doliczy mi 50 EUR do kontraktu. No ok, zwłaszcza że nie mieliśmy dość czasu na zawrócenie i wybranie innej drogi. A tą jechało się całkiem ok. Zaraz po włoskiej stronie stanęliśmy w korku. Dwóch facetów próbowało wciągnąć wyciągarką auto na lawetę. Zatorowali dwa pasy ruchu i wyraźnie głowili się jak to zrobić. W pewnym momencie młodszy z nich zaczął się zdziwiony rozglądać, jakby dopiero uświadomił sobie, że stworzyli już niezły zator. To trochę przyspieszyło proces kombinowania i po 20 min stania ruszyliśmy. Droga zaczęła się wić mega serpentynami, zakręty miały po 180 stopni.
Wyjechaliśmy z naszej bazy z zapasem czasu i mimo tych przeszkód byliśmy na czas. Przebraliśmy się w stroje kąpielowe i ruszyliśmy z resztą ekipy i naszą przewodniczką (Sarą z Czech) na canonying. Sara dobrała nam pianki wg rozmiaru, do tego kaski, uprząż i buty ze skarpetami. Zupełnie inaczej niż na canonyingu w Jordanii, gdzie poza zdezelowanymi kamizelkami nie dali nam nic.
Ruszyliśmy vanem na miejsce startu. Stamtąd niosąc nasze pianki i resztę sprzętu na plecach maszerowaliśmy około 20-30 min pod górę. Była to niezła rozgrzewka, bo podejście było całkiem strome, a temperatura już grubo powyżej 20 st. W górze kanionu, ubraliśmy pianki, wszyscy już byliśmy tą akcją nieźle zziajani i upoceni 😉 Sara udzieliła nam krótkiego instruktażu z zasad bezpieczeństwa. Weszliśmy do wody i przy jej wskazówkach zaczęliśmy pokonywać kolejne przeszkody. Czasem trzeba było ześlizgnąć się po skale do naturalnego basenu, czasem do niego zeskoczyć, a czasem Sara opuszczała nas tam po linie. Był też fragment przypominający chodzenie po ferratach, gdzie przypinaliśmy się karabińczykami do stalowych lin. Naprawdę było sporo akcji. Trasę kończył kilkunastu metrowy wodospad. Z pierwszej jego części Sara opuszczała nas wzdłuż wody po linie i zjazd kończył się swobodnym opadnięciem ( z zaskoczenia) do wody z kilku metrów. Ostatni etap trzeba było pokonać skokiem do naturalnego basenu. Fantastyczna sprawa, choć ja przy skokach miałam stracha i w dwóch przypadkach skorzystałam z alternatywy, schodząc po skale przy użyciu liny i obchodząc uskok bokiem skały.
Całość zajęła nam ok 4 h. Mieliśmy około 2h do kolejnej aktywności – raftingu po rzece Soca. I wtedy lunęła ulewa i zaczęła się burza.
Podeszłam do budki organizatora pytając czy rafting się odbędzie. On na to, że ze spokojem, na pewno niedługo przestanie padać, i że musiałaby się rozpętać nawałnica, by odwołali. Deszcz nie przeszkadza, bo i tak na raftingu będziemy mokrzy… No niby fakt. Ale prawdę mówiąc canonying wyssał ze mnie sporo energii i nawet w duchu liczyłam na odwołanie raftingu.
Pojechaliśmy z Jankiem do centrum Bovec poszukać knajpy, by szybko coś zjeść. Problemem jest tu to, że te małe miasteczko – wioski nie są jeszcze gotowe na takie ilości turystów… Knajp jest mało, parkować nie ma gdzie. Udało nam się wypatrzyć smażalnię pstrąga nad brzegiem rzeki i wolny stolik.
O 15:30 zwarci i gotowi byliśmy ponownie w punkcie zbiórki. Ta sama procedura, najpierw podjechaliśmy do magazynu po sprzęt, tym razem pianki bez długich rękawów i później przejazd nad rzekę. Szybkie ubranie sprzętu i zwodowanie pontonu. Zaczęła się zabawa. Towarzystwo było międzynarodowe, para z Belgii, para z Niemiec, my z Polski i Bjorn- Szwed, nasz guide i sternik. Bjorn dał nam szybkich kilka lekcji i komend, które on będzie wykrzykiwał w trakcie spływu, a które my mamy wykonywać. Zaczęliśmy wiosłowanie i mieliśmy dobry fun. Był postój na zjazdy po pontonie opartym o wielki głaz do wody i na skoki z olbrzymiego głaza do wody. Przepływaliśmy przez kilka fragmentów, gdzie woda była bardziej wzburzona i trzeba było faktycznie mocno i konkretnie wiosłować wg komend Bjorna. Ten nas chwalił, że jesteśmy bardzo zgranym teamem i rzadko się taki zdarza, chyba trochę przesadzał 😉
Na koniec wyskoczyliśmy z pontona i ostatnie kilkadziesiąt metrów przepłynęliśmy do miejsca finiszu.
Jankowi bardziej podobał się canonying mi rafting. Więc fajnie, że udało się zaliczyć obie aktywności, by mieć porównanie.
Przebraliśmy się w suche ciuchy i nie ociągając ruszyliśmy do naszej wioski. Czekały nas 2h jazdy, a ja chciałam jak najwięcej pokonać drogi przed zmierzchem. Jadąc autostradą mijaliśmy po drugiej stronie olbrzymi ciągnący się kilometrami korek w kierunku austriackiej granicy. Zdecydowanie Słowenia zyskuje na popularności i zdecydowanie nie jest na to jeszcze technicznie gotowa. Nam na szczęście kolejny raz udało się zmierzać w przeciwnym kierunku niż korek. Oby tak dalej.