Wezuwiusz i Pompeje
Na śniadanie zjedliśmy po croassancie w małej kawiarni naprzeciwko naszego guesthousu. Do tego sok i kawa.
Później spakowaliśmy plecaki do auta i ruszyliśmy w drogę w kierunku Wezuwiusza. Ulice są tu fatalne, dziurawe, wąskie, a dojazd do atrakcji średnio oznakowany, do tego albo moja komórka traci zasięg i GPS nie działa, albo nawigacja w aucie kieruje nas jakoś naokoło. Zgubiliśmy się i dojechaliśmy na wulkan od innej strony. Zawróciliśmy i po kolejnych 30 minutach byliśmy na właściwym parkingu. Stamtąd za dwa euro od osoby podjechaliśmy busem jeszcze kilkaset metrów do bramy do parku narodowego Wezuwiusza. Z tego miejsca czekał nas krótki spacer (800 metrów z przewyższeniem około 250m) serpentyną na szczyt krateru. Po kwadransie mogliśmy już zajrzeć na jego dno.
Krater ma średnicę 500 m i jest głęboki na 230 m. Sam Wezuwiusz ma wysokość niemal 1300 m n.p.m. Krater można obejść w połowie i z różnych perspektyw zajrzeć do niego. Niestety naszły chmury, które ograniczyły widok na zatokę neapolitańską. Z wewnętrznych ścian krateru wydobywały się siarkowe wywiewy. Wulkan jest cały czas aktywny i bacznie badany na okoliczność kolejnego wybuchu. Ostatni miał miejsce w czasie II wojny światowej, w 1944 r. Na szczęście nie był tak potężny jak ten z 79 roku naszej ery, który na wiele stuleci przykrył popiołem Pompeje i Herkulanum.
Po ponad dwóch godzinach spędzonych na szczycie, wróciliśmy na dół do auta. W międzyczasie na szlaku przybyło znacznie więcej turystów. Dobrze, że wybraliśmy się tu wcześniej, mieliśmy większy komfort podziwiania widoków i możliwości robienia zdjęć bez tłumów w tle.
Z Wezuwiusza pojechaliśmy do pobliskich Pompei. Zanim udaliśmy się na zwiedzanie weszliśmy do restauracji na obiad. My z Jackiem tradycyjnie wzięliśmy pizzę, Janek spróbował dziś lasagne. Wybór nas nie rozczarował.
Najedzeni ruszyliśmy na zwiedzanie. Odkopane starożytne miasto zrobiło na mnie olbrzymie wrażenie. Przez kilka godzin chodziliśmy wybrukowanymi uliczkami, zaglądając do wnętrza dawnych domów. Teren Pompei jest olbrzymi i można tu spędzić cały dzień, zwłaszcza jeśli ktoś tak jak ja lubi takie starożytne klimaty. Podzielony jest na kilka sektorów – z domami ówczesnej elity, z niegdyś pięknymi mozaikami i malowidłami ściennymi ( dziś można podziwiać ich resztki lub reprodukcje), z obiektami użyteczności publicznej jak łaźnie, baseny czy siłownia, są też dwa teatry mały i wielki, świątynie, rynek główny (forum) i domy rozpusty. Jest też duży dobrze zachowany amfiteatr. Całe miasto otoczone jest murem.
Na kamiennych ulicach widać ślady odciśniętych kół od jeżdżących kiedyś po nich wozach. Są też wielkie głazy, ułożone w poprzek, podobno to pierwowzór naszych dzisiejszych przejść dla pieszych. Z wielu miejsc można podziwiać górujący nad miastem wulkan. Pompeje są pięknie położone. Z jednej strony potężny i majestatyczny Wezuwiusz, z drugiej strony pasmo górskie oddzielające Pompeje od wybrzeża amalfijskiego. Absolutnie zakochałam się w tym miejscu. Mogłabym tu spędzić cały dzień włócząc się po tych uliczkach i zaglądając w każdy kąt. W zasadzie chłopacy byli cierpliwi i obeszliśmy większość miasta.
Spacer skończyliśmy chwilę przed 19. Zjedliśmy jeszcze po lodzie, ja wypiłam świeży sok z pomarańczy. Wrażenie zrobiły na nas olbrzymie cytryny wiszące na straganach. Ten rejon Włoch słynie z cytryn, niektóre są wielkości melona. Wyrabia się z nich bardzo popularny tu likier limonczello.
Zaczynało robić się późno, byliśmy już mocno zmęczeni całym dniem chodzenia, a do miejsca gdzie mieliśmy dziś spać jeszcze godzinę jazdy. Na dwie ostatnie noce wybrałam położony w górach guesthouse. Droga do niego była bardzo kręta i tradycyjnie wąska, widoki super. Właściciela mają swoje gospodarstwo, uprawiają warzywa i owoce, hodują zwierzęta. Mają też swoje ranczo i trzydzieści koni. Powitali nas domowym pysznym ciastem. Wyciągnęli też dwa likiery własnej roboty. Jacek nie chciał się skusić, Janek nie może jeszcze pić, więc padło na mnie, by nie robić przykrości gospodarzom. Wypiłam więc po kieliszku limonczello i drugiego likieru ziołowego, na szczęście trochę słabszego. W międzyczasie przyszli też jacyś znajomi gospodarzy. Wzięli instrumenty i zaczęli grać, Janek im asystował. Szkoda, że nie mówią po angielsku, a ja z włoskiego, którego uczyłam się w liceum nic już niemal nie pamiętam. Naszym tłumaczem jest ich dorosły syn, Antonio. Dajemy jakoś radę. Jutro w planach wycieczka nad morze.
Byłem w Pompejach i bardzo mi się spodobały. Każdemu polecam wizytę w tym miejscu.