Gran Canaria – San Pedro
Kogut zaczął piać przed wschodem słońca. W końcu, po ostatnich dwóch dniach w podróżo-zwiedzaniu w trochę zwariowanym tempie była okazja, by odespać. Nasza wioska – San Pedro w dolinie Agatea jest bardzo cichym i kameralnym miejscem. Dobry punkt na odpoczynek, do plaży i centrum Agatea około 10 min autem, można też stąd wyruszyć w góry czy przejechać się panoramiczną drogą wzdłuż zachodniego wybrzeża.
Rano, przed śniadaniem poszłam pobiegać. Chciałam zrobić mały rekonesans szlaku do lasu Tamadaba, o którym wczoraj rozmawialiśmy z Alexem. Wspominał, że są tam fajne ścieżki do biegania. Tylko, że z rozmowy nie wyłapałam, że las ten jest na szczycie/ płaskowyżu gór, które podziwiamy z tarasu. Tak więc rano nieświadoma żwawym krokiem potruchtałam w kierunku, gdzie szlak miał się zacząć. Po około 5 minutach droga asfaltowa, która i tak była bardzo stroma się skończyła i zaczął się normalny górski szlak. Wąska ścieżka, bardzo stroma i kamienista. Przeszłam nią kilka zakosów licząc, że za kolejnym ukaże się upragniony las, ale nic z tego. Zawróciłam więc i pobiegłam w dół, w kierunku oceanu. Biegło się całkiem nieźle, raz że w dół, dwa że z wiatrem. Gorzej było w drodze powrotnej.
Po śniadaniu i kawce wypitej z pięknym widokiem na dolinę ruszyliśmy spektakularną widokowo trasą na zachód wyspy. Na tym odcinku nie ma jeszcze autostrady, dopiero budują tunele w górach. Dość wąska droga wije się wzdłuż gór i wysokich klifów.
Dojechaliśmy do wioski Puerto de Aldea. Zaparkowaliśmy przy małym porcie, była tu informacja turystyczna, z której wzięłam mapkę jednego ze szlaków. Ruszyliśmy marszem pod górę. Ta część wyspy jest podobno najbardziej wietrzna. I faktycznie momentami wiatr urywał nam głowy i spychał ze szlaku. Widoki super, miejscami na obie strony półwyspu. Na koniec szlak odbijał w kierunku schowanej w wąwozie plaży. Czarny wulkaniczny piasek był mocno rozgrzany słońcem. Całą plaże mieliśmy tylko dla siebie. Poleżeliśmy trochę, do czasu, gdy zaczęli się schodzić inni turyści. Trochę też głód zaczął nas/ mnie wyganiać by iść dalej. W wiosce były tylko 3 knajpki. Weszliśmy do tej, w której siedziało najwięcej ludzi. Jedzenie było pyszne. Bardzo zasmakowały mi tutejsze małe zielone papryczki grillowane i podawane z dużą ilością grubo ziarnistej soli – pepperoni padron. Po obiedzie jeszcze chwila na głównej plaży, która była usłana dużymi kamieniami. Ale były też fajne drewniane podesty, na których można było się rozłożyć. Z tablicy informacyjnej wyczytałam, że na początku XX wieku port ten, ze względu na słabo rozwiniętą sieć dróg był głównym portem na zachodniej Gran Canarii i miejscem dostaw różnych towarów.
Przybrzeżne zabudowania, w których dziś są knajpy lub mieszkania na wynajem, to dawne chaty rybaków.
Wróciliśmy do naszej miejscowości. Lody, kawa i postanowiliśmy pojechać jeszcze zrobić rekonesans przed jutrzejszą wyprawą w góry. Dojechaliśmy do końca asfaltowej drogi w dolinie Agatea. Zostawiliśmy auto i ruszyliśmy dalej pieszo. Wydawało się, że droga nie może być już bardziej stroma, zwłaszcza dla aut. A jednak była. Mijaliśmy pojedyncze schowane w roślinności domki. W jednym z nich zaczepiłam gospodarza pytając o dojście do lasu Tamadaba. Jutro spróbujemy się tam wspiąć. Szliśmy długo pod górę pchani ciekawością, zwłaszcza yacool, co kryje się za kolejnym zakrętem. Zawróciliśmy, gdy ścieżka była już zupełnie porośnięta i widać, że nie uczęszczana. Do tego słońce schowało się za góry i z automatu zrobiło się chłodniej i jakoś tak groźniej, a nie chcieliśmy schodzić stromą drogą po zmroku.