Kolumbia – Raquira
Jestem zachwycona Kolumbią! Jej miasteczkami, kolorami, krajobrazami, życzliwością spotykanych ludzi.
Obudziłam się o 6 rano. Niewiele myśląc wciągnęłam strój do biegania i poszłam się rozruszać. Dzień wcześniej Andres pokazał mi drogę, którą rano mogę sobie spokojnie pobiegać. Najpierw w dół, potem pod górę. Wzdłuż drogi był wysoki gładki chodnik, więc nie musiałam obawiać się aut. Trochę nie miałam pewności co do psów, których było całe mnóstwo i to całkiem dużych. Ale one zajęte były swoimi sprawami 😉
Po bieganiu od razu lepiej się poczułam (to znaczy czuję się tu wyśmienicie, ale kto biega ten wie co mam na myśli ;)), tylko wysokość mocno czuję w oddechu. Tu jest ponad 2100 m npm.
Po śniadaniu pojechaliśmy do pobliskiego muzeum, w którym znajduje się odkopany szkielet kronozaura. Muzeum zbudowano wokół znaleziska tak, że kości nie zostały przeniesione. Wykopany stwór z wyglądu przypomina wielkiego krokodyla, ale tak naprawdę spokrewniony jest z dzisiejszymi jaszczurkami i wężami. Szkielet jest olbrzymi i przez to, że jest niemal kompletny stanowi ewenement na skalę światową. Sama czaszka mierzy 2,7 m długości, a zęby są długości przedramienia. Jest w świetnym stanie, właściwie kompletny, brakuje mu jedynie ogona. Były też inne skamieniałości, bardzo lubię takie miejsca.
Dalej pojechaliśmy do niesamowicie kolorowego miasteczka Raquira. Nigdzie wcześniej nie widziałam takiego szaleństwa barw! Miasto to słynie z produkcji glinianych wyrobów. Zajrzeliśmy do jednej z takich rodzinnych firm, by zobaczyć jak przebiega cały proces. Była też okazja, by stanąć za stołem garncarskim i spróbować samemu coś ulepić. Pani dała mi fartuch i spróbowałam i to wcale nie jest tak łatwe jakby się mogło wydawać. Wymaga dużego wyczucia i cierpliwości.
Potem pochodziliśmy uliczkami pełnymi sklepików z kolorowymi pamiątkami. Kupiłam kolejne kubki… Po powrocie będę musiała chyba wyrzucić część garnków, bo kubki z wyjazdów przestają mi się mieścić w szafce 😉
Na lunch tradycyjna zupa z tego regionu. Choć ta w Bogocie bardziej mi smakowała.
Po powrocie do naszego miasteczka Villa de Leyva poszliśmy jeszcze pochodzić po nim. Wąskie, brukowane uliczki, białe ciągi domków z charakterystycznymi starymi dachówkami. Małe sklepiki i restauracje. Sporo turystów, głównie z Kolumbii. Duży plac z kościołem. Tutaj kręcili kolumbijską wersję Zorro. Scenografię mieli w zasadzie gotową. Piękne miejsce. Zajrzeliśmy do środka klasztoru Sióstr Karmelitanek Bosych. Normalnie żyją w ciszy, bez kontaktu fizycznego z otoczeniem, bez rozmów. Ale jest tu też miejsce, gdzie można nabyć dewocjonalia lub za drobną lub większą opłatą zamówić u nich modlitwę w intencji. Wszystko odbywa się bez kontaktu. Jest taka ruchoma szafka, niczym drzwi obrotowe. My wkładamy pieniądze, a w zamian dostajemy zakupiony towar. I tylko przy tych czynnościach zakonnice mogą rozmawiać. Arek wdał się w konwersację, a ta gadała jak katarynka, chyba z 15 minut 😉
Na koniec dnia weszliśmy na punkt widokowy na pobliskim wzgórzu. Droga mimo, że krótka około 1500 m oneway miała duże, bo ok 300 m przewyższenie. Stromą ścieżką, a potem po skałach wdrapaliśmy się do figurki. Widok piękny na całą dolinę i nasze miasteczko. Wracaliśmy szybko, bo gdy słońce zajdzie za góry, dosłownie w ciągu kilku minut robi się zupełnie ciemno. Na dole odkryłam mały stadion, na oko 200 metrowy, z szutrową nawierzchnią. Tak więc możnaby tu robić jakieś treningi szybsze, na płaskim i to na wysokości ok 2200 m npm.
Wieczorem kolejne wyjście na miasto. Tempo spore, do pokoju w zasadzie wpadam tylko na kilka minut, by zmienić strój i pędzę dalej. Ale jest super!