Podróż do Iten
25.12.
Bardzo chciałam spędzić Wigilię z rodziną, dlatego tegoroczne loty z Berlina do Kenii zarezerwowałam na ranek 25.12. Nie przewidziałam jedynie, że w święta ludzie świętują, a nie kursują. Długo rozważaliśmy różne opcje jak dostać się na lotnisko. Busy kursowały jedynie do południa 24.12, podobnie pociągi i autobus Flixbus. Ostatecznie pojechaliśmy swoim autem i zostawiliśmy je na płatnym parkingu przy lotnisku.
Wylot z Berlina mieliśmy o 6 rano, potem stopover w Amsterdamie i lot do Nairobi. W Kenii byliśmy o 22 czasu lokalnego.
W samolocie stewardessa rozdawała formularze osobowe do wypełnienia. Uznaliśmy, że skoro mamy już wizy wyrobione on-line nie będą potrzebne. A były. Po przylocie ustawiliśmy się do krótszej kolejki. Celnik przy okienku wziął mój paszport i Visę i spytał o formularz, czy go mam. Odparłam, że nie, bo przecież mam już wizę. Odpowiedział, że to nieważne, że wszyscy dookoła wypełniają leżące druki więc i ja powinnam. Byłam zmęczona lotem, było mi duszno i chciałam już wyjść na zewnątrz. Zrobiłam zbolałą minę (patent mojej mamy, zawsze działa!) i się uśmiechałam jak sierota licząc na to, że nie odeśle nas na koniec kolejki. Celnik zapytał na jak długo przylecieliśmy. Z radością odrzekłam, że na pięć tygodni. Na co on zrobił wielkie oczy dziwiąc się czemu tak długo. Więc ja z jeszcze większym entuzjazmem, że będziemy biegać w Iten, trenować, z Kipsangiem, Keitany, Kipchoge. Patrzył na mnie dość tempo, wymienione nazwiska chyba nic mu nie mówiły. W obszarach niebiegowych, a takim z pewnością jest Nairobi i wybrzeże kraju, szybciej zjednasz sobie ludzi mówiąc, że jesteś z kraju Roberta Lewandowskiego… Pociłam się i jak większość czekających na odprawę białych wachlowałam czymś twarz. Celnik bez kropli potu na czole siedział w grubej kurtce. Zadawał mi pytania po cichu pod nosem, a ja za każdym razem prosiłam, by powtórzył przytulając się do dzielącej nas szyby w obawie, że straci cierpliwość powtarzając pytanie ponownie. W końcu przekreślił nasze papierowe wizy, wbił pieczątki do paszportu i puścił. Yacoola już o nic nie pytał.
Przed lotniskiem tradycyjnie stało wielu Kenijczyków oferując swoje usługi transportowe. Po nas przyjechał znajomy Kena, naszego kenijskiego przyjaciela, który miał nas zabrać na nocleg. Ken prowadzi w Nairobi biuro turystyczne, organizuje safari, treking górski itp. W Nairobi ma apartamenty do wynajęcia (Link Palm Safaris). Ken niestety pojechał z synem do rodziny na wieś, ale przyjęła nas jego żona. Ponieważ jest w ciąży nie chciała z nim jechać. Ugościła nas na bogato. Przygotowała mnóstwo jedzenia. Było chapati, ryż z warzywami, kurczak w ostrym sosie, gulasz wołowy, pyszny szpinak i duszona marchewka z papryką. Zjedliśmy i poprosiliśmy o dokładkę. Rozmawialiśmy jeszcze do pierwszej w nocy, w końcu poszliśmy przespać się trochę.
26.12.
Pobudka o 4:30. O piątej miał po nas przyjechać wczorajszy kierowca i zawieźć nas na lotnisko. Mersi, żona Kena, przygotowała czarną herbatę i mandazi. Byliśmy najedzeni po kolacji więc spakowała nam je na drogę, twierdząc, że na pewno zgłodniejemy.
Lot do Eldoret mieliśmy o 6:15. Okazało się, że lecimy z międzylądowaniem w Kisumu. W trakcie lotu widzieliśmy w oddali szczyt Mt Kenya, najwyższą górę Kenii i Jezioro Wiktorii, wielkie niczym morze.
Samolot delikatnie wylądował na małym lotnisku w Eldoret. Tu już obyło się bez odpraw. Nasz znajomy Alex, właściciel sklepu z pamiątkami Olympic Corner, już na nas czekał z kierowcą. Razem pojechaliśmy do Iten. Droga normalnie pełna aut, ludzi i motorów, dziś była niemal pusta. Szybko byliśmy na miejscu. Mimo słońca i bezchmurnego nieba było nam chłodno. Dziś wieje dość mocno i jest ostre powietrze.
Alex pokazał nam nasz nowy dom, Makfare Guesthouse. Poznaliśmy też drugiego Alexa, który będzie z nami mieszkał, pilnował i opiekował się domem. Cały budynek jest tylko dla nas. Razem zrobiliśmy rekonesans, przydzielając pokoje naszym przyszłym gościom.
Potem Alex poszedł odpocząć, a my z Alexem 2 poszliśmy coś zjeść. Alex słysząc, że chcemy się napić „strong tea”, czyli gorzkiej herbaty chciał nas zabrać do hotelowej restauracji. Ale gdy wspomniał, że niedaleko jest mała knajpka z dobrym jedzeniem wybraliśmy drugą opcję. Miejsce to Oasis Hotel, prowadzi jego znajoma Nancy. Poczęstowała nas pysznym chapati i czerwoną fasolą. Zaproponowała też szklankę świeżego soku. Ma nową maszynę do blendowania i widać było jak z dumą i namaszczeniem ją obsługuje. Do pokrojonych owoców dodała trochę cukru trzcinowego, ale już nie oponowaliśmy. Dla Kenijczyków musi być słodko. Jak na wstępie poprosiłam ją o czarną herbatę „no milk, no sugar” była dosłownie przerażona :).
Sok był pyszny, będziemy tam na pewno często wpadać. Ponieważ po przylocie nie wymieniliśmy kasy na szylingi na lotnisku, a dziś jest wszystko pozamykane, bo święta bożonarodzeniowe, w co trudno uwierzyć patrząc na pogodę, Alex był naszym sponsorom. Jutro mu oczywiście oddamy. Za obiad, którym się najedliśmy we trójkę i świeży sok zapłacił w sumie 500 KES (5 USD, niecałe 20 zł, z czego połowa to koszt soku).
Najedzeni wróciliśmy do naszego domu na drzemkę. Kogut pieje, ptaki śpiewają, poza tym cisza i spokój. Po południu skoczymy może do Keellu. Meshack chwilowo nie odbiera. Alex 2 nie biega, choć budowę ma typowego kenijskiego biegacza. Może da się namówić na jakiś wspólny trening.
Kamariny podobno bez zmian. Nic się tam nie dzieje, rozgrzebali budowę i tak zostało. Sprawdzimy przy okazji. Nasze skarpetki, mimo że chodzimy w pełnych butach są już rude od kenijskiej ziemi. Ach, fajnie tu znowu być!
Interesujący artykuł, ciekawie piszesz.
Dziękuję 🙂