Spotkanie z Meshackiem
27.12
Wczoraj wieczorem robiliśmy sobie z yacoolem jogę w salonie. Alex wrócił i zastał nas leżących na podłodze w różnych pozach. Wyraźnie był zdziwiony. Już mu zapowiedziałam, że jak dołączy do nas nasz joga master – Bartek, to go weźmie w obroty.
Alex jest chudziutki jak kurczaczek. Śmialiśmy się wieczorem, żeby lepiej zamykał drzwi na noc od środka, bo yacool miewa czasem dziwne pomysły i może na przykład przyjść i go zjeść. Trzeba uważać z żartami, bo Keniole ich nie łapią. Wieczór upłynął nam na dyskusjach co widzą biali faceci w czarnych kobietach i na odwrót. Wielu Kenijczyków chciałoby mieć mzungu żonę. Mimo naszych sugestii, że przy ich sposobie życia i mentalności, to wcale nie byłoby dla nich dobre.
Spaliśmy 11h. Odespaliśmy poprzednie zarwane w podróży nocki. Rano yacool poszedł potruchtać, mi kostka i zerwane w wypadku więzadła jeszcze na to nie pozwalają niestety. Cierpliwie czekam i liczę na to, że przed wyjazdem z Kenii uda mi się choć trochę pobiegać. Yacool wrócił lekko zdyszany – wysokość robi swoje. Nasz guesthouse leży niemal w najwyższym punkcie Iten. Jak przyjadą chłopaki to pomierzą dokładnie swoimi komputero – zegarkami.
Wymieniliśmy w banku USD na szylingi i od razu zrobiliśmy zakupy owocowe. Zapakowaliśmy cały plecak bananami, mango, awokado, papają, do tego siatka owoców passion. W centrum dołączył do nas Meshack. Wyściskaliśmy się, a jednocześnie miałam wrażenie jakbym widziała go wczoraj. Szybko minął ten rok… W drodze do domu zaszliśmy do supermarketu prowadzonego przez hinduskie małżeństwo. Właściciel od razu mnie poznał, mimo innej fryzury niż w ubiegłym roku. Jacka nie rozpoznał, dopiero jak ten zdjął swój kapelusz, w którym chodzi dumnie po wsi niczym brat Colm. Yacool zapuścił brodę na wyjazd, by dodać sobie więcej powagi i poważania w oczach Kenijczyków. Czy to działa nie wiem, na pewno jest trudniej rozpoznawalny.
W domu zaparzyłam sypanej herbaty, wodę gotujemy na palniku butli gazowej. Poczęstowałam też Meshacka świątecznym keksem, który zabrałam z Polski. Po raz pierwszy jadł ciasto pełne bakalii. Dziwił się, że jemy tak słodkie ciasta, po czym sięgnął po drugi kawałek. Śmialiśmy się z niego, bo chwilę wcześniej posłodził swój mały kubek herbaty dwiema czubatym łyżkami (od zupy) cukru. I to nie jest dla niego absolutnie dziwne.
Potem yacool pokazał mu ostatni ze swoich filmików, na którym Sebastian prezentował ćwiczenia z torowania powięzi. I przystąpili do delikatnych ćwiczeń. Na koniec yacool zrobił mu masaż, użył też bańki chińskiej i uczył Meshacka oddychania przeponą. Z tym miał największy problem, by to załapać. Zaczął ziewać i się pożegnaliśmy. On poszedł do domu z zamiarem zrobienia drugiego lekkiego rozbiegania, a my do Keellu – hotelu Wilsona Kipsanga, odwiedzić znajomą ekipę.
Na miejscu spotkaliśmy Thyline, siostrę Kipsanga, była też jego żona Doris. Kipsang jest w kraju, ale jak to on jest gdzieś w rozjazdach. Nikt nie wie kiedy się pojawi. W restauracji zamówiliśmy obiad, porozmawialiśmy z kelnerkami, zaprzyjaźnionymi podczas naszych wcześniejszych pobytów w Keellu. Przyszedł też Joseph, sales manager. Pochwaliłam go za ładne kwiaty, które zasadzili na patio. Od razu zrobiło się przytulniej. Powiedział mi, że to był przecież mój pomysł, że mu tak poleciłam zrobić i dlatego je zasadził. Faktycznie rok temu rozmawiałam z nim o różnych ulepszeniach, które mogliby zrobić i to było jedno z nich. Miło mi się zrobiło.
W planach mieliśmy dziś jeszcze spacer na Kamariny, ale ostatecznie odpuściliśmy. Mamy dużo czasu, może jutro tam zajrzymy.
Popołudniami parzymy sobie herbatkę i niczym para emerytów siedzimy w zacisznym kącie naszego ogrodu, łapiemy słońce rozwiązując sudoku i wreszcie oddychamy świeżym powietrzem.
P.S. Meshack zadzwonił, że jednak nie zrobił dziś drugiego treningu. Był zmęczony. Nie wiemy tylko czy wykończyło go nasze polskie ciasto, czy ćwiczenia yacoola…