Włoska pizza na kenijskiej ziemi
Ostatnie dwa dni spędziliśmy na plaży na wyspie Manda. Mam już tyle numerów telefonów do powożących łódkami, że potem nie wiem kogo wybrać na przejazd.
Plaże na wyspach archipelagu Lamu są boskie – długie, piaszczyste i puste. Dziś było trochę więcej turystów niż w tygodniu, może ze dwudziestu. Pewnie z powodu weekendu. Większość lokalnych bierze nas za Włochów. Gdy zapytałam dlaczego, Kenijczyk odparł, że z powodu akcentu. Mhm, dziwne, bo w grupie mamy dwie dziewczyny po filologii angielskiej. Ale może chodziło mu o akcent i melodyjność, gdy rozmawiamy po polsku.
W restauracji na wyspie jest dobra, parzona kawa, a nie wszechobecna tu, rozpuszczalna nescaffe. Mają też świetną pizzę. Wieczorem zagraliśmy jeszcze w siatkówkę plażową, było wesoło. Wracając po zachodzie słońca morze zawsze było bardziej wzburzone. Na szczęście nasi wodni kierowcy świetnie znają się na swoim fachu.
Dziś przed popłynięciem na Mandę przeszliśmy się spacerem do Shelli. Niewielka betonowa promenada pełna jest galopujących osiołków i trąbiących motorków. W Shelli swoje stoiska z pamiątkami mają Masajowie.
Chcieliśmy dokupić jeszcze kilka pamiątek. Każdy ze sprzedawców, mimo że sprzedawali dokładnie to samo, zachwalał swój towar. Kupiliśmy kilka kolejnych wisiorków i bransoletek i popłynęliśmy na Diamond Beach na ostatnie leniwe plażowanie. Leń do ostatniego dnia nie dopadł jedynie Bartka i Makgajwera. Nasz joga master znalazł zaciszne miejsce w bibliotece koło restauracji, gdzie praktykował przez ponad dwie godziny. Makgajwer natomiast zrobił dziś mocny akcent po plaży 5 x 1,5 km.
Posiedzieliśmy na plaży do zachodu słońca i po wzburzonym morzu wróciliśmy na Lamu.