Żar Afryki
O tym, że jest gorąco już pisałam. Ale jest naprawdę gorąco. Chyba jeszcze nigdy nie było mi tak gorąco jak tu. Pewnie potęguje to duża wilgotność powietrza. W podobnych warunkach parę lat temu Meshack biegł maraton w Tanzanii. Mimo to dobrze tu śpimy. W Iten często budziłam się w nocy i nie mogłam spać. Tu koło 6 budzą mnie nowoływania muły z meczetu, choć nie tak głośne jak na Lamu. Jednak otwieram oczy w pełni wyspana. Może to też kwestia tego, że mniej tu jemy i głównie owoce. Choć w lokalnych knajpach można dostać dobrze nam znane chapati, ugali czy samosę. W restauracjach hotelowych króluje za to kuchnia włoska – pizza i makarony.
Po śniadaniu poszliśmy na plażę. Był duży odpływ i można było niemal po piasku dojść do pobliskich koralowych wysepek. W wodzie sporo białych turystów. Jeden z lokalnych chłopaków, który tradycyjnie się do nas podczepił mówił, że przylatują tu wycieczki rainbowa. Szkoda, wolimy miejsca nieskażone masową turystyką. Zostawiliśmy chłopaków z rzeczami na plaży, a my z Jankiem poszliśmy popływać. Woda ma cudowne kolory, tylko na próżno szukać w niej schłodzenia, taka jest ciepła. Janek w końcu może nacieszyć się swoją maską. Faktycznie super się w niej pływa, można oglądać rybki, a piekielnie słona woda nie dostaje się do oczu.
Potem się zmieniliśmy na ręcznikach. Imbir, chłopak który wcześniej nam towarzyszył gdzieś się oddalił, a podszedł do mnie inny i namawiał na zakup kokosów. W końcu się zgodziłam. Poszedł po nie, a jego miejsce zajął ponownie Imbir. Trudno jest tu poleżeć w ciszy. Imbir opowiadał mi o różnych wycieczkach, które może nam zorganizować. Faktycznie planowaliśmy pokręcić się po okolicy, ale żar lejący się z nieba mocno nas zniechęca od wymyślania sobie atrakcji. Wydaje mi się, że potrzebujemy więcej czasu do aklimatyzacji do tych temperatur, niż do wysokości i braku tlenu w Iten.
Gdy już schodziliśmy z plaży przybiegł chłopak z kokosami. Przy nas maczetą je obłupał. Napój wewnątrz był bardzo orzeźwiający. Po wypiciu rozciął kokos i oddzielił jego miąższ, pyszny i taki świeży. Kilka minut wcześniej zerwał kokosy prosto z palmy. Imbir zapraszał, byśmy choć na chwilę zajrzeli do knajpki na plaży, gdzie serwują lokalne dania. Miejsce okazało się bardzo sympatyczne, w tle leciało kenijskie reagge, a dania tańsze niż we wczorajszej restauracji. Zamówiliśmy sobie ryż gotowany na mleku kokosowym i rybkę. Janek frytki z kalmarami z grilla. Po około pół godzinie dostaliśmy nasze potrawy. Jedzenie było bardzo smaczne.
Spacerkiem wróciliśmy do naszego domku i zalegliśmy w recepcji chłodząc się wiatrakami. Po południu wyszliśmy na zakupy. Kupiliśmy całe siatki owoców i warzyw. Yacoolowi bardzo zasmakował owoc o nazwie tomoko. W sumie jadalny w nim jest tylko słodki miąższ. Nie ma go dużo, otacza on czarne spore pestki wewnątrz owocu. Może jutro nakręcę filmik i go pokażę. Sprzedawcy straganów prosili nas o zaglądanie na nich stoiska, wołając „watching is for free”. Przymierzyłam kilka sukienek z żyrafami, zastanawiam się nad kupnem. Janek zamówił sobie obraz skaczących Masajów. Spodobał mu się jeden ze wzorów, ale zamiast białego tła wolał tło w kolorze kenijskiej ziemi. Pani powiedziała, że nie ma żadnego problemu i w niedzielę mamy odebrać płótno. Wracając zaszliśmy jeszcze do włoskiej kawiarni na lody. Kawy już nam nie podali, bo lokal mimo obłożenia gośćmi zamykają o 18. Dziwne. Choć może taki mają tu rytm, bo o tej godzinie otwierają się już inne knajpy, serwujące grillowane owoce morza, mięsa i samosy. Na dworze robi się przyjemniej, chłodniej. Ulica ożywa, dużo na niej miejscowych i turystów, trąbiących tuk-tuków i motorków. Trochę jak w Mielnie. Tylko, że o 19 jest już zupełnie ciemno.