Citybreak w Alicante
Uwielbiam krótkie wypady! Oczywiście, te dłuższe, kilkutygodniowe do Kenii, to wręcz uwielbiam. Ale to co innego. Kiedy jedziemy do Kenii na miesiąc, mamy inne nastawienie. Jedziemy tam nie po to, by zwiedzać (choć to także robimy), ale głównie po to, by tam pożyć. Będąc przez miesiąc w jednym miejscu, nie trzeba się nigdzie spieszyć, niczego planować, ogarniać logistycznie. Wtedy wtapiamy się w otoczenie (mimo, że nie jest to łatwe będąc mzungu) i dostosowujemy nasz rytm życia do rytmu życia mieszkańców. Afryka doskonale tego uczy. Na własnej skórze i mentalności to odczułam będąc w Kenii za pierwszym razem. Im szybciej wyłączysz myślenie i planowanie, tym więcej wyniesiesz z takiej podróży.
Z kilkudniowymi wypadami po Europie jest trochę inaczej. Przynajmniej ja tak mam. Kierunek wybieram albo pod kątem miejsca, które bardzo chcę zobaczyć (tak było w przypadku citybreaku w Neapolu – moje marzenie wejść na Wezuwiusza i zobaczyć Pompeje), albo pod kątem „okazja na kupno taniego lotu” – tak poleciałam ostatnio na Sycylię, albo „gdzie jest słonecznie i ciepło o danej porze roku” – takim kryterium kierowałam się lecąc w kwietniu na Korfu, a ostatnio pod koniec listopada do Alicante. Czasem udaje się połączyć w jednej podróży wszystkie te założenia, takim strzałem był marcowy lot do Walencji, w dodatku z Poznania, dzięki czemu odpadł nam dojazd na inne lotnisko. Zanim kupię bilety sprawdzam jeszcze, czy na miejscu będzie coś fajnego do zobaczenia, poczucia lokalnego klimatu. Zawsze szukam atrakcji w mniejszych miasteczkach, wystarczy mi, że na co dzień mieszkam w dużym mieście. Wolę więc oglądać przyrodę i ruiny tego co było, niż chodzić po nowoczesnych muzeach czy modnych sklepach w dzielnicach handlowych.
Troszkę obawiałam się Hiszpanii pod koniec listopada, czy pogoda faktycznie nadal będzie przyjemna. Nie marzyłam o leżeniu plackiem na plaży i kąpielach w morzu, choć okazało się, że i to udało się zrealizować. To był babski wyjazd. Leciałyśmy nocnym lotem z Poznania. Po ponad 3 godzinach byłyśmy w Alicante. Sprawnie odebrałyśmy zabookowany wcześniej samochód i pojechałyśmy do centrum miasta, do naszego mieszkania. Lotnisko oddalone jest zaledwie o kilkanaście kilometrów od miasta więc dojazd nie zajął nam dużo czasu.
W głowie miałam już ułożony plan pobytu:
Dzień 1: Nocny przylot do Alicante.
Dzień 2: Elche i rejs na wyspę Tabarca.
Dzień 3: Castell de Guadalest, wybrzeże: Calpe, Benidorm i miasteczka na trasie do Alicante.
Dzień 4: Alicante – zamek Św. Barbary, popołudniowy wylot do Polski.
WYSPA TABARCA
Od rana pojechałyśmy do oddalonego o niespełna pół godziny jazdy samochodem miasteczka Elche. Słynie ono z największego w Europie gaju palmowego. W miasteczku jest też XV wieczny pałac, bazylika i z pewnością wiele urokliwych uliczek i miejsc, w których można usiąść i niespiesznie napić się kawy. Piszę, że z pewnością, bo nam niestety nie udało się wjechać do miasta. W tym dniu odbywały się tam jakieś zawody kolarskie i wszystkie drogi wjazdowe do centrum, przynajmniej te, którymi prowadził nas gps były zamknięte przez policję.
By nie tracić czasu na krążenie zmieniłyśmy plan i pojechałyśmy do miasta Santa Pola na wybrzeżu, skąd odpływały statki na wyspę Tabarca. Jest ona największą i jedyną zamieszkałą wyspą z niewielkiego archipelagu, złożonego z kilkunastu wysepek, głazów i płycizn.
Santa Pola okazała się przyjemnie leniwym o tej porze roku nadmorskim miasteczkiem. Szerokie nadbrzeże, drogie jachty i mniejsze żaglówki przymocowane do kei. Pojedynczy turyści spacerujący deptakiem. Siadłyśmy w jednej z pustych knajp i zamówiłyśmy po filiżance kawy. Potem poszłyśmy się zorientować skąd odpływają statki na sąsiednią wyspę. Okazało się, że po sezonie płynie tam tylko jedna jednostka rano, druga ok 14, i potem jedyny rejs, którym można wrócić na ląd jest o ok godz.17. Stwierdziłyśmy, że trzy godziny powinny nam wystarczyć na pospacerowanie po niewielkiej wysepce. Zanim wsiadłyśmy na statek kupiłam sobie jeszcze ciepły golf. Niby było przyjemnie, ok 18 stopni, ale porywisty wiatr potęgował uczucie chłodu.
Razem z nami na Tabarcę płynęło raptem kilka osób. Wcześniej, szukając w necie informacji o tym miejscu, czytałam, że w sezonie odwiedzają ją wielotysięczne tłumy. Rejs na wyspę trwa ok 20-25 minut. Mimo fal, podróż nie była męcząca. Z oddali wyspa wygląda jak wyspa skazańców, częściowo otoczona murem, płaska, bezdrzewna. Dawniej, przez krótki okres czasu faktycznie była wykorzystywana jako więzienie.
Gdy statek zbliżał się do doku nad naszymi głowami zaczęły fruwać mewy. Głośno krzycząc swym charakterystycznym głosem pikowały nad pokładem. Czułam się jak bohaterka „Ptaków” Hitchcoka. Po zejściu na ląd poszłyśmy wzdłuż brzegu wyspy. Jest ona niewielka i w krótkim czasie można ją całą obejść. Maksymalna długość wyspy to 1800 m, a szerokość niespełna 400 m. Tabarca dzieli się na wyspę wschodnią – z ruinami fortu, cmentarzem i latarnią morską, oraz zachodnią – zabudowaną starą architekturą rybacką, z kościołem i rynkiem. Obie części łączy mała przystań i port, dokąd dopływają łodzie i statki. Teraz, pod koniec listopada wszędzie było pusto, małe domki w wąskich uliczkach miały pozamykane okiennice – latem znajdują się tu liczne butiki, sklepiki z pamiątkami i małe knajpki. Po obejściu wyspy, siadłyśmy na ryneczku, w jedynej otwartej restauracji z widokiem na zabytkowy kościół. Zamówiłyśmy kalmary i paellę – jedzenie było bardzo dobre. Nad naszymi głowami latały z głośnym piskiem mewy, a po pustych uliczkach przechadzały się koty. W sezonie, gdy restauracje pełne są turystów, a kutry przypływają wypełnione rybami z pewnością mają tu swój mały raj.
Do Santa Pola wróciłyśmy około godziny 18. Za późno już było na ponowną próbę dotarcia do Elche. Wróciłyśmy więc do Alicante i poszłyśmy na kolację. Miasto tętniło życiem i było przeciwieństwem uśpionej o tej porze roku Tabarci. Wieczorem knajpki wypełniły się tu mieszkańcami i turystami. Mimo to nie było tłumów i spokojnie można było znaleźć wolny stolik na większą ilość osób. Dobre jedzenie, przyjemna pogoda, beztroski wakacyjny klimat późnym listopadem…
CASTELL DE GUADALEST I CALPE
Wczorajsza kolacja trochę nam się przedłużyła i dziś ciężko było wcześnie wstać. Plan miałam ambitny. Chciałam jechać najpierw na północ i w głąb lądu, do oddalonej o około godzinę jazdy wioski Guadalest. Później przejechać na wybrzeże do Calpe – wejść na wielką górę, która jako cypel wchodzi w morze i wracając do Alicante zatrzymać się jeszcze i pospacerować po nadmorskich mniejszych miasteczkach. Niestety zabrakło czasu na wszystkie te miejsca.
Sprawnie udało nam się dojechać do Guadalest. Tu na skale stoją ruiny dawnego zamku Maurów. Dostać się do niego można przechodząc przez tunel wykuty w skale. Wewnątrz obwarowań można zwiedzić dawne komnaty zamku, jest tu też mały cmentarz oraz plac z kilkoma butikami z pamiątkami. Przede wszystkim jednak ze wzgórza roztacza się stąd przecudny widok na położone w dole turkusowe jezioro. Otoczone ono jest górami i dolinami, a kolor jezioro zachwyci każdego.
Zauroczone widokami, zeszłyśmy ze skalistej góry i siadłyśmy w restauracji z równie ładnym widokiem, by coś zjeść. Później pojechałyśmy do Calpe. Tu także było spokojnie, pojedynczy, raczej starsi turyści spacerowali promenadą. Na wielką górę, charakterystyczną dla tego miejsca nie udało nam się wejść, ale szybkim marszem obeszłyśmy ją tak daleko jak tylko było to możliwe. Bardzo mi się tam podobało. Piękna piaszczysta plaża, ciepłe kolory skał, okalające zatokę wzgórza, błyszczącą woda, słońce chylące się ku zachodowi. Wzdłuż wybrzeża stoją wysokie apartamentowce, w sezonie zapewne wypełnione turystami, teraz napawałyśmy się ciszą i spokojem. W Calpe znajduje się także słonowodne jezioro, w którym żerują flamingi. Niestety widziałyśmy je tylko z daleko, gdyż na popas wybrały sobie przeciwległy brzeg. Ambitnie zaczęłam popędzać dziewczyny, byśmy zdążyły podjechać jeszcze do Benidormu, na zachód słońca. Miasto to, ze względu na górujące nad plażą drapacze chmur nazywane jest śródziemnomorskim Manhattanem. Jest znanym hiszpańskim kurortem z pięknymi plażami. Niestety słońce szybko się zniżało ku morzu i drapacze chmur oraz zachód słońca obejrzałyśmy już tylko zza okien auta.
ALICANTE
Ostatni dzień naszego krótkiego wypadu do Alicante. Rano poszłyśmy tradycyjnie do knajpki przy głównym deptaku (ułożony z kolorowych płytek otoczony palmami), w której codziennie przez te trzy dni jadałyśmy bagietkę i piłyśmy dobrą, kolumbijską kawę. Uśmiechnięta kelnerka od wejścia wołała do nas „hola!” pamiętając dokładnie co zamawiałyśmy poprzedniego dnia. Kolejny raz obiecałam sobie, że wrócę do nauki hiszpańskiego. Sprawia mi olbrzymią satysfakcję i radość, gdy potrafię choćby w minimalnym stopniu porozumieć się z miejscowymi. A i oni mam wrażenie, że zawsze się wtedy szerzej uśmiechają doceniając moje próby. I nieważne, czy mówię jedynie: buenos dias, grazias, una cerveza por favor czy no comprendo… 😉 Piłyśmy kawę przy stoliku na zewnątrz, odwracając twarze i łapiąc jak tylko się da słońce.
Dziś było bardzo ciepło. Spokojnie można było założyć krótkie spodenki i koszulkę. Jednocześnie były to nasze ostatnie godziny w Alicante. Zostało nam około dwóch godzin do chwili, gdy powinnyśmy ruszyć na lotnisko. Szybka kalkulacja w głowie. Plaża i morze czy wejście na zamek św. Barbary – symbol miasta górujący nad naszymi głowami. Stwierdziłam, że jak się pospieszymy z piciem kawy, to damy radę zrobić i jedno i drugie. Dziarsko ruszyłyśmy uliczkami miasta, tak jak kierował nas gps w komórce. Ulice coraz bardziej pięły się pod górę. Weszłyśmy na zamek w rekordowym tempie, po drodze rozbierając się z długich bluz. Na zamku było sporo szkolnych grup. Kilkuletnie dzieciaczki głośno biegały, a nauczyciele starali się nad nimi zapanować. Każda grupka miała swojego przewodnika przebranego za pirata, marynarza lub inną barwną postać. Szybkim krokiem obeszłyśmy wszystkie tarasy zamku, wychyliłyśmy się zza jego murów i spojrzałyśmy na cztery strony świata. Widoki super. Potem równie szybkim krokiem zaczęłyśmy schodzić z warowni, by jeszcze choć chwilę spędzić na plaży.
Wzdłuż wybrzeża znajdują się tory tramwajowe, a Alicante jest bardzo dogodnie skomunikowane z pobliskimi miejscowościami. Jeżeli nie ma się w planach dalszych wyjazdów, a jedynie wizyty w pobliskich miasteczkach, to spokojnie można poruszać się tramwajem i nie ma konieczności wynajmowania auta. Plaża w Alicante jest ładna, szeroka i piaszczysta. Była cudowna pogoda więc i osób korzystających ze słońca było więcej niż w poprzednich dniach. Ktoś się nawet kąpał. Zamoczyłyśmy nogi w morzu i stwierdziłyśmy, że woda jest cieplejsza niż latem w Bałtyku. Po krótkim wahaniu, zrzuciłyśmy z siebie ciuchy i wskoczyłyśmy do morza. To było to! Przyjemna kąpiel w morzu pod koniec listopada 🙂 Potem szybkim krokiem ruszyłyśmy w kierunku parkingu przy naszym mieszkaniu, gdzie miałyśmy zaparkowany samochód. Krótki przejazd na lotnisko i wylot do polskiej strefy klimatycznej. Pozostał mały niedosyt miejsc, których nie zdążyłam zobaczyć. A i samo Alicante bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. Trochę przypominało mi Walencję – ładne kamienice, placyki, marina i plaża. Chciałabym tu jeszcze wrócić, ale koniecznie poza sezonem.
p.s. Hiszpanie jeżdżą bardzo wolno i ostrożnie. Karnie stosują się do znaków prędkości, jak jest 40 czy 50, to wszyscy jadą dokładnie tyle. Mam nadzieję, że za jakiś czas nie otrzymam pamiątki od hiszpańskiej drogówki… 😉