Kenijska pizza
Wtorek, 3 listopada
Nie spałam dziś chyba do trzeciej w nocy. Miałam dość hałasu! Obmyślałam już plan, gdzie się stąd wynieść… rano obudził mnie yacool. Była 8. Czułam się jak na kacu. Mimo to wstałam, by nie marnować sobie dnia. Na 9 byliśmy umówieni z chłopakami na stadionie. Poszliśmy najpierw sami pobiegać. Dziś od rana dużo ładniejsza pogoda. Nie było chmur i takiej wilgotności w powietrzu. Od razu lepiej się biegało. Pobiegliśmy w kierunku lasu i dalej do stadionu. Na drzewach siedziały czarne małpy i przyglądały się nam. Jadły kukurydzę z pobliskiego pola. Nad głowami przeleciał nam czarno biały ptak z olbrzymim dziobem. Super przeżycie! W końcu dzika Afryka, z jej odgłosami. Co za ulga i relaks po nieprzespanej nocy.
Do hotelu wróciłam w świetnym nastroju. Nie jedząc śniadania wzięliśmy kamerę, złapaliśmy motor taxi i pojechaliśmy na Kamariny, gdzie chłopaki mieli dziś robić speedwork. Stadion był pełen. Parę kilkuosobowych grup wykonywało swoje treningi. Był też jakiś biały z kamerą telewizyjną. Yacool nagrywał trening chłopaków do późniejszej analizy. Mnie zaczepiło kilka osób, które koniecznie chciały mieć ze mną zdjęcie.
Grupa Kipsanga robiła dziś 10 serii, odcinki kilometrowe po około 2:47/km na 100 metrowych przerwach w marszu. Po treningu yacool podszedł do nich i powiedział, że dziś na stadionie nie było nikogo kto ładnie biegał. Tydzień temu był jeden.
Wracaliśmy do hotelu razem, yacool pokazał im kilka dodatkowych ćwiczeń z treningu funkcjonalnego. Chłopaki zaczęli je po drodze wykonywać. Na przykładzie mijających nas biegaczy Jacek wskazywał biomechaniczne braki. Chłopaki zaczęli sami zauważać te niedociągnięcia u innych. Obawiam się, że yacool stworzył tu miejscową lożę szyderców. Zaprosiliśmy do nas na śniadanie Reubena i Meshacka, z którymi Jacek chciał przeanalizować dzisiejsze nagrania. Z tą dwójką najbardziej się zżyliśmy, oni też są najbardziej zaangażowani w pracę nad poprawą swojej techniki. Jacek jest dla nich bezwzględny.
Dziś poszliśmy do hotelu Kerio View. To w nim zatrzymuje się większość Europejczyków, którzy przyjeżdżają do Iten. Warunki są bardzo dobre, obiekt jest dobrze utrzymany, zagospodarowany, czuje się większy profesjonalizm obsługi. Na wejściu na teren ośrodka płaci się po 1 USD kaucji, która potem jest odliczana od rachunku w restauracji. Trochę nas to zdziwiło. Niemniej jednak można wejść i zobaczyć hotel, do ośrodka Lorny Kiplagat nie chciano nas wpuścić, bo nie byliśmy gośćmi hotelowymi. Zamówiliśmy sobie coś do picia i napawaliśmy się widokami i ptakami szalejącymi w powietrzu.
W drodze powrotnej wstąpiliśmy do baru, który reklamował się, że ma pizzę. Mała odmiana od ugali. Prowadzi go Ross – Australijczyk, który przyjechał do Iten 5 lat temu i zakochał się w tym miejscu. Spędza tu 6 miesięcy w roku. Kucharki wysłał na kurs kulinarny do Eldoret. W ogródku posadził drzewa bananowca, mango, pomarańczy, szpinak, kapustę i managu. Do przyrządzania potraw wykorzystuje więc własną uprawę. Oparcia krzeseł w knajpie są udekorowane zdjęciami znanych biegaczy. Pogadaliśmy też z nim o mieszkaniu, które wynajmuje, warunkach, cenach. Ma nas umówić z właścicielem mieszkań, zrobimy rekonesans, będziemy mieć pełen obraz możliwości zakwaterowania w zależności od budżetu.
Zamówiliśmy pizzę i piwo. Była przepyszna. Śmialiśmy się, że jemy włoską pizzę, w kenijskiej okrągłej chacie, zarządzanej przez Australijczyka, przy dźwiękach muzyki country.
Do naszego hotelu szliśmy uciekając przed nadciągającą burzą. Tu dzień kończy się właściwie o godz. 16-17. Wtedy nachodzą chmury, robi się zimno i z reguły leje. Yacool poszedł pogadać z dj’em, by dziś nam odpuścił trochę. Zobaczymy. Jutro jedziemy matatu do Kapsabet zobaczyć się z naszym znajomym. Wracamy do Iten w czwartek wieczór.