W czarodziejskim lesie

  • 11231222_10206451732604613_4541278900378762935_o
  • 12031469_10206451721084325_5388369290003590453_o
  • 12182678_10206451707243979_8012512065460352551_o
  • 12183702_10206451720524311_6995862467192391423_o
  • 12185031_10206451714724166_2954290428030314828_o
  • 12185053_10206451714004148_3969890746836376175_o
  • 12186343_10206451733204628_8947770361276676363_o
  • 12188103_10206451701443834_5425011800316962138_o
  • 12188135_10206451709564037_5949347214844288603_o
  • 12189235_10206451721844344_1128954993102039143_o
  • 12194543_10206451715884195_6882188359311608499_o

 

Poniedziałek, 26 października

Dziś zaczął się drugi tydzień naszego pobytu w Kenii. Świetnie mi się rano biegało, nie miałam już takiej zadyszki. Jest tu raj dla tych, którzy lubią biegać wśród pól i pagórków. Pedanci będą cierpieć z powodu ciągle zabłoconych butów, czerwona ziemia szybko wnika w cholewkę.

Po treningu spieszyliśmy się ze śniadaniem, bo na 10:30 byliśmy umówieni z chłopakami na trening koordynacyjny. Tym razem nie na stadionie, a w ich lesie. Mówili, że to 5 minut od ich domu. Skoro i tak planowaliśmy być dziś w centrum w banku, było nam to na rękę. Kelnerka, która przygotowywała nam śniadanie, jak zwykle miała czas. By się nie spóźnić wzięliśmy spod hotelu motorowe taxi. Koszt przejechania na drugi koniec Iten to 1 USD za naszą dwójkę. Umówiliśmy się w mieszkaniu Ruebena, dzięki temu zobaczyliśmy jakie są warunki mieszkania, którego wynajem kosztuje 40 USD na miesiąc. Też bez rewelacji, ale już nie tak szokujące jak u Meshacka. Rueben ma dwa pokoje, linoleum na podłodze, kanapę, fotele, TV i wieżę w swoim salonie. Dwa łóżka w sypialni, które sam sobie kupił. Osobne pomieszczenie na kuchnię, a w niej butla z gazem i alternatywnie piecyk na węgiel drzewny do gotowania. Łazienka na zewnątrz.

Po drodze do lasu, mijaliśmy dom, w którym mieszka Asbel Kiprop. Wynajmuje go od Kipsanga. Meshack opowiadał nam o różnicach w budowie ciała różnych kenijskiej plemion i który ze znanych sportowców, z którego plemienia się wywodzi. Muszę to na spokojnie spisać, by czegoś nie pomylić. David Rudisha na przykład jest Masajem. Julius Yego (oszczepnik) jest z plemienia Kalenji, ale z rodziny Nandi, gdyż plemię Kalenji tworzy siedem rodzin.

Droga do lasu zajęła nam dobre pół godziny. Ale warto było! Las był bajeczny! Najpierw szliśmy przez iglastą jego część, ściółka była wyjątkowo miękka, to jak chodzenie po mchu. Dużo drzew było wyciętych, bo mieszkający w pobliżu ludzie kradną drzewa. Ale dzięki temu las był rzadszy i było w nim jasno. Potem wyszliśmy na soczyście zieloną polanę. Otaczały ją olbrzymie drzewa, śpiewały ptaki, podobno można tam też spotkać małpy. To miejsce totalnie mnie zauroczyło! Zaczęliśmy nasze ćwiczenia. Tak jak wczoraj najpierw koordynacja w statyce, potem marszu i truchcie. Z przyjemnością zdjęłam buty i ćwiczyłam na boso. Chłopaki pytali zdziwieni czy nie uwierają mnie drobne gałązki leżące gdzieniegdzie. Zza zarośli wybiegły owce, wyglądały na zdziwione, gdy na nas wpadły. Idący za nimi pasterz podobnie, przystanął z boku i przez dłuższy czas przyglądał się naszym wygibasom. Pewnie byliśmy dla niego niezłą atrakcją. Chłopaki robią postępy. Rueben nadal jest tłumaczem technicznym, on najlepiej wszystko łapie. Po treningu yacool zrobił Meshackowi masaż, ten z kolei wydaje się najsztywniejszy z całej grupy. Potem zrobiliśmy chłopakom pulsing. Podobał im się, ale mamy wrażenie, że nie do końca się przy nim wyluzowali. Nie udało nam się ich uśpić.

W drodze powrotnej widzieliśmy mężczyzn, którzy przy pomocy pługu, do którego zaprzęgnięte były krowy i osioł, uprawiali swoje pole. Kobiety natomiast pieliły działkę motyką. Chciały, by yacool im pomógł, yacool cwaniak wysłał mnie. Ja z przejęcia zaczęłam walić nią gdzie popadnie. Nagle Meshack zaczął krzyczeć: Agata stop! Okazało się, że ciachałam motyką po młodych krzaczkach ziemniaków… W ramach przeprosin rozdałam dzieciakom zabawki, które mieliśmy przy sobie.

Przed rozstaniem z chłopakami zaplanowaliśmy kolejne spotkanie. Ale tu wszystko zależy od pogody. Jutro powinni robić speedwork na stadionie, ale jeśli w nocy będzie padać, to stadion będzie błotnisty i wtedy zrobią zabawę biegową na innych ścieżkach. Fajne jest to, że oni nie lubią biegać po asfalcie. Wybierają miękkie ścieżki, są świadomi, że tak jest lepiej dla ich nóg.

Znajomy Ruebena ma auto. Rueben ma z nim załatwić, by na niedzielę nam je pożyczył. Wtedy całą ekipą zrobimy wypad. My płacimy za paliwo, a oni pokazują nam okolice. Tutaj litr benzyny kosztuje niecałego dolara, tyle samo co 1,5 litrowa butelka wody. Do wymiany dolarów na szylingi Rueben polecił nam bank, w którym konto ma on i wszyscy czołowi tutejsi sportowcy. Zadzwonił do swojego znajomego, który tam pracuje, że za chwilę przyjdą do niego Mzungu i żeby nam zaproponował dobry kurs wymiany. Za pierwszym razem chciałam zapłacić za nasz pobyt w hotelu kartą kredytową. Podczas dokonywania transakcji wysiadły baterie w przenośnym terminalu i cała operacja się zawiesiła. Recepcjonistka anulowała ją, ale spowodowało to to, że ani hotel nie dostał kasy, ani ja nie mogłam jej użyć, bo środki te zostały zablokowane przez bank. Trwało to kilka dni. Potem pieniądze zostały mi odblokowane. Ale tym razem wolałam zapłacić gotówką.

Po powrocie do hotelu przywitała nas siostra Wilsona. Stała z drugą kobietą. Zapytała nas czy ją znamy. Domyśliłam się, że to pewnie żona Kipsanga, Doris. Opowiadał nam o niej. Było jej miło, że znamy jej imię. A jeszcze bardziej poczuła się doceniona, gdy poprosiłam ją o wspólne zdjęcie. Doris stoi po mojej prawej stronie, Thailin (siostra Kipsanga) po lewej.

Od dwóch dni w hotelu roi się od latających owadów. Kręcą się jak helikoptery i odbijają o ściany. Wilson złapał jednego i mówił, że oni je prażą na patelni i dodają do ugali i że niby są pyszne. Nazywał je „temis”. Nie miałam pojęcia co to dopóki nie powiedział, że podczas ulewnych deszczy wyłażą spod ziemi. To są termity. Zaczepiliśmy dziś pokojówkę, która je zamiatała czy może nam kilka przygotować, bo chcemy spróbować. Ale ta się z nas śmiała i powiedziała, że faktycznie termity są smaczne, ale nie tego gatunku.

Będąc dziś w lesie słyszeliśmy śpiew ptaka. Meshack powiedział, że to rainy bird, którego głos zwiastuje obfite opady deszczu. Nie mylił się, właśnie przyszła burza i leje, na moment wysiadły korki i przez chwilę było zupełnie ciemno i cicho. Ale już wszystko wróciło do tutejszej normy. Burza ustała, korki włączone, muza w tanc budzie gra. Tylko Wilsona brak. Jest w drodze na maraton w Nowym Jorku.

 

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna jest chroniona przez reCAPTCHA i Google Politykę Prywatności oraz obowiązują Warunki Korzystania z Usługi.